czwartek, 24 lipca 2014

Jak schudnąć po ciąży?

To pytanie często stawiają sobie przyszłe i obecne mamy. Jak to było w moim przypadku? W czasie ciąży przytyłam 17 kg. Nooo pozwalałam sobie, trzeba to przyznać z pokorą. Bezpośrednio po porodzie schudłam 9 kg, a w czasie najbliższych 2 miesięcy wyrównałam wagę sprzed ciąży. Jak do tego doszło?
na początku bardzo mało jadłam. Brak czasu (mała bardzo dużo płakała) i uprzedzenia. Co do uprzedzeń: pamiętajcie - nigdy nie słuchać osób, które mówią "no, po porodzie to nic ie będziesz mogła jeść. Nie można tego, czy tamtego... Mnie to wpędziło w niemały problem. mianowicie tak się tym nafazowałam, że nie jadłam prawie nic. Dieta bardzo restrykcyjna plus brak czasu spowodowały, że nie jadłam prawie nic. To z kolei wpędziło mój organizm w stan totalnego wykończenia. Dieta restrykcyjna a kolki i tak były. I mało pokarmu. Nie polecam.

Po ogólnym kryzysie zaczęłam jeść normalnie. Bez szczególnych obostrzeń. Po prostu nie jadłam rzeczy ostrych i mocno wzdymających i w końcu mój organizm zaczął pięknie funkcjonować. A chudłam dalej (jedna z wielu zalet karmienia piersią). Po osiągnięciu wagi sprzed ciąży spadek się zatrzymał (jakie nieprzyjemne zaskoczenie). Nadal utrzymywałam przez następny miesiąc dietę. Polecam jeść dużo owoców (arbuzy i melony są bezpieczne przy karmieniu) oraz warzyw. Polecam pieczone warzywa. Kroję marchewkę, buraki i cukinię jak frytki, wsypuję na blachę, przyprawiam i dodaję trochę oleju, a następnie do piekarnika. Naprawdę można się zdziwić, jaki smaczny jest pieczony burak :)

Rozpoczęłam również ćwiczenia. To, jak wyglądał ich początek przedstawiam na tej jakże fascynującej grafice (mój kunszt w paint'cie nie zna granic xD):



Teraz jest już znacznie lepiej (dopiero po 15 minutach intensywnych ćwiczeń robię za dywan ;) ) Zobaczymy jak będzie dalej :)

Ja polecam zbilansowaną dietę, dużo wody, karmienie piersią oraz ćwiczenia fizyczne.

A tak wyglądam 3 miesiące po porodzie :) (w końcu trzeba się pochwalić, czyż nie? ;) )


wtorek, 15 lipca 2014

3 pierwsze miesiące życia Bąbelka

Skoro mój blogowy macierzyński dobiegł końca, a Babelińska właśnie wypoczywa ze swoim tatą na dworze, to czas wysmażyć kolejną notkę. Ja tam zawsze zjadam dobrze wypieczone (jeszcze nikomu trochę węgla nie zaszkodziło), więc mam nadzieję, że i ta notka będzie taka.

Jutro naszej bąbelińskiej wypada 14 tygodni :) Udało nam się przekroczyć magiczne 4 kg (uuu już kilka tygodni temu :) ). Laktacja podtrzymana (właściwie to czterema rękoma - jak dobrze mieć masażystę w domu i dwoma laktatorami - elektryczny i ręczny). Mleka jest jakby więcej (mała z powodzeniem zajada i przybiera), ale za to cyc stał się laktatorooporny. Przystawiam do laktatora i... nic. Och oszukuję - nawet 30 ml czasem uda się ściągnąć. Mała się pszyssie i co? łyka i łyka. Nie wiem co wpłynęło na taką zmianę. żywię (czytam i nie wierzę - kto w tym wieku pisze jeszcze "żywię" ;) ) ogromną nadzieję, że to przejściowe i mój M będzie mógł mnie wspomóc nocnym wstawaniem i karmieniem. Dodam, że jeszcze miesiąc temu ten sam laktator pięknie ściągał ponad setkę.


Skok rozwojowy

To jest coś, co mnie zaskakuje. Mówi się, że dzieci rozwijają się z dnia na dzień. Przyznam szczerze, że do tej pory u naszego Bąbelka nie było to takie widoczne, a tu trach! 8 lipca (dzień przed "wybiciem" trzech miesięcy) jak wcześniej nie podnosiła głowy leżąc na brzuchu to nagle z dnia na dzień zaczęła. Aż zdjęcie machnęłam, tak długo trzymała nasza dzielna dziewczynka.



Tutaj nasuwa mi się pytanie: skoro dzieci podręcznikowo powinny tak podnosić głowę w trzecim miesiącu to na ch... usteczkę było mi suszyć głowę, że "och jak to źle, że jeszcze głowy nie podnosi" w drugim miesiącu? Jakiś wyścig, czy jak?

Dodatkowo Mała odkryła ostatnio, że jedna ręka może służyć do wielu różnych czynności. w szczególności do łapania drugiej ręki oraz poszukiwania skarbów w grocie zwanej ustami (a może uda się tam zmieścić całą pięść? lub dwie?). Takie to rączki przydatne. Wyrywanie włosów mamie i tacie jest już opanowane do perfekcji i wychodzi nawet stopami (chwytne, małpie paluszki u stóp - ach ten Darwin), więc trzeba uczyć się nowych czynności :)

Cały czas na topie są książeczki kontrastowe. Serdecznie polecam wszystkim rodzicom. Mała fantastycznie na nie reaguje - widać skupienie i zainteresowanie. Jestem pewna, że bardzo pozytywnie to na nią wpływa, bo to po prostu widać. Ona aż się garnie do nowych obrazków. Jak to nasza bardzo dobra znajoma określiła, macha rączkami i nóżkami, a wyraz twarzy ma mówiący "to się dzieję naprawdę!".


To wszystko tak w skrócie. Przypomina mi się coś, o czym ostatnio mi powiedziano:

źródło: kwejk.pl
Święta prawda, ale za to jest to najpiękniejsze zmęczenie na świecie.



P.S. Jak obiecałam to jest. Miało być dobrze wypieczone aż do zwęglenia. Jest i węgiel ;) :



Chaotycznie, ale treściwie (mam nadzieję)

6 i 7 tydzień życia - karmienie piersią i "chustonoszenie" :)

Post umieszczony "nieco" później (każdy zasługuje na urlop macierzyński ;) ).

Laktacja, czyli niech żyje cycuś

Mała jest wciąż mała, a właściwie maleńka, bo 3 centyl. Lekarka w przychodni mi głowę suszy, ale ja już staję na uszach, aby dojadała jak najbardziej. Jak wiadomo niektórym bardziej obeznanym w temacie mleko z piersi ma dwa etapy - najpierw wypływa bardziej wodniste i laktozowe (a co za tym idzie słodkie) mleko, a następnie bardziej treściwe i mniej słodkie. Bąbelek (po mamusi :P) ma upodobanie do słodyczy i zacina słodkie mleko, a już dalej zazwyczaj nie chce jej się pracować i zasypia niedojedzona. Ktoś tutaj doradzi, żeby ją rozbudzać i dalej przystawiać. Wpadliśmy z M na to i co? Jakież bulwersy przy cycu, że nie takie, jak trzeba leci. Nic z tego nie wyszło ale znaleźliśmy rozwiązanie - odciąganie mleka. Już wcześniej to robiłam ze względu na to, iż dzięki temu w nocy z moim M możemy się zmieniać lecz ściągnąć laktatorem ręcznym jest trudniej niż przystawić bezpośrednio dziecko do piersi (odruch ssania jest ciężki do "podrobienia"). Po ściągnięciu mleka mieszają się w butelce oba jego rodzaje i dzięki temu bąbelek może zajadać treściwe mleko o słodkim smaku.
Aby wciąż pobudzać laktację (od samego początku nie najlepiej z nią u mnie i jak tylko zaprzestanę na dzień jakiegoś zabiegu, to już pojawia się problem) w ciągu dnia co 1-1,5 godziny albo mała jest przy cycku (sama tego woła często) albo ściągam, jeżeli mała śpi (co w ciągu dnia nie jest częstym zjawiskiem). Do tego herbatki laktacyjne (fuj fuj fuj, ale czego się nie robi dla pełnego cycusia) i mała zaczęła przybierać na wadze. Sukces okraszony ciężką pracą dzień w dzień :)



Chustonoszenie

Jedną z wielu rzeczy, których staraliśmy się uniknąć, to ciągły przymus noszenia dziecka na rękach. Nie dam się tu wpędzić w dyskusje na temat tego, że dziecko przecież takie niewinne i nieświadome nie może tego wymagać w premedytacją. Moim zdaniem może i może nie do końca świadomie, ale wszystko jest kwestią przyzwyczajenia. U nas było tak: mama (czyli ja - uhu jak to brzmi :) ) mówi "tylko nie na ręce, bo się przyzwyczai", na co babcia mówi "ale ja muszę, bo jeszcze dziś nie nosiłam". I tak każdy z domowników musiał trochę (a co - ja też musiałam przecież Bąbelka pościskać :P) i trochę urosło do Trochę, a nawet TROCHĘ i spróbuj potem położyć na chwilę. Położenie na chwilę, czy nawet zatrzymanie się stało się przyczyną płaczu okraszonego wzrokiem mówiącym "jak możesz mi to robić i się zatrzymywać?1 ja tu cieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeerpięęęęęęęęęęęęęęę!!!!" xD. Moim wybawcą stała się chusta. Och cudownie jest mieć wreszcie wolne ręce i móc zrobić cokolwiek w ciągu dnia. Bąbelińska również bardzo polubiła chustę, bo zasypia w niej raz dwa.

P.S. W chwili obecnej już nie trzeba malucha nosić cały dzień (tylko pół xD), a o tym, jak do tego doszliśmy przeczytacie w następnym poście.


Na koniec nie mogę się oprzeć, żeby nie wstawić zdjęcia Róży wraz z kuzynką, która nas odwiedziła. Różnica pomiędzy dziewczynkami to (w chwili robienia zdjęcia) 5 miesięcy i 6 kg. Kuzynka rośnie jak na drożdżach i pięknieje z dnia na dzień, a z kolei nasza mała jest hmm... mała (co nie umniejsza w również jej urodzie - wszak każda mama swe dziecko widzi jako najpiękniejsze).

Serdecznie pozdrawiamy gości i zapraszamy częściej :)



środa, 14 maja 2014

5ty tydzień życia Bąbelka - problemy jedzeniowe

Trudne życie "bohatera"

Żeby nie było zbyt pięknie i abym ja się nie rozleniwiła za bardzo (bo wiadomo, że świeżo upieczona mama ma mnóstwo czasu i chodzi wypoczęta, jak nigdy), to po zakończeniu 4tego tygodnia naszło mnie duże osłabienie. Przyczyn było kilka. Tak to jest, jak się bohateruje i nie daje się robić po porodzie rzeczy za siebie. Już raz zgrywałam bohatera - na sali porodowej - i jak to się skończyło? Tym, że było za późno na znieczulenie. Teraz również moje ego nie pozwoliło mi na wyręczenie siebie w obowiązkach domowych. Dodajmy do tego całą garść płaczliwych hormonów i mieszanka wybuchowa gotowa. Mamy więc pierwszy składnik - zmęczenie.

źródło: jeja.pl

Czas na poszukiwanie kolejnego składnika. Pod koniec ciąży słyszałam zewsząd: "no... po porodzie to nic prawie nie będziesz mogła jeść" i tak to po porodzie raz, że mało co mogłam jeść, a dwa - mało czasu na to jedzenie (gdzieś tak w pośpiechu zacinany twarożek). Po pewnym czasie jedzenie po prostu zaczęło mnie odrzucać i zaczęłam jeść coraz mniej, aż do ekstremalnie małych ilości typu 2 małe posiłki dziennie (o dziwo po 2 tygodniach takiego jedzenia ważę tyle samo, co przed). Jednak aby to do mnie dotarło, potrzebowałam czasu.

Dodajmy trzeci składnik : garść hormonów.

Mieszanka dała efekt takowy: pierwsze kilka dni na zmianę gorączka i dreszcze (kobieta wszak zmienną jest), a następnie mój żołądek dostał coś na wzór jelitówki - strasznie bolało. W tym momencie zjadłam tony węgla (sądzę, że można we mnie założyć niezłą kopalnię), który bardzo łagodził ból żołądka. Aktualnie powoli zaczynam jeść różne produkty, aczkolwiek ciężko jest mi znaleźć coś, co mi odpowiada. Staram się. Usilnie wpycham w siebie kisielki, banany i wywary warzywne, a dziś nawet udało się zjeść bułkę z masłem czosnkowym (jupi). Odrzuca mnie nawet od czekolady - czy ktoś to sobie wyobraża? Idzie mi coraz lepiej i nawet już jestem czasem głodna :)

Jaki z tego wniosek? Dajcie sobie pomóc i nie dajcie się zwariować.


Bąbelek

Jeżeli chodzi o małą, to dzielnie rośnie (na koniec 4tego tygodnia miała już 3220 g), a my zakupiliśmy ej wiaderko do kąpieli. Co prawda nie kupiliśmy super profesjonalnego wiadra za 80-90 zł, a takie hmm... bez nazwy "dziecięce" w nazwie za 20 zł. Bąbelek jest tam przyjemnie skulony (prawie jak w brzuchu). Milutko, cieplutko, tylko jeszcze musimy ją tam kąpać w dwie osoby, bo jedna musi główkę podtrzymywać. Polecam wszystkim :) Mała również, bo bardzo lubi wiaderko swoje :)

Taka duża już jestem (Mała właśnie się przeciągała i stąd ta mina xD)
P.S. Uparta kobietka z niej rośnie - raz musi być cyc i ani trochę nie da się butli wcisnąć, a czasem zupełnie odwrotnie - czy Wasze dzieci też tak miały?

wtorek, 13 maja 2014

Pierwszy miesiąc życia dziecka - dziennik pieluchozmieniacza

Pierwszy tydzień życia Bąbelka

Pobyt w szpitalu

Czas w szpitalu mijał szybko ze względu na duża liczbę gości :) Bardzo mnie to cieszy, bo bardzo nie lubię być sama (a już w szczególności w takich oto instytucjach). Musze przyznać, że personel był nad wyraz miły :) Wspominam to bardzo pozytywnie :)
Łapki - porównanie rąk Bąbelka i jednego z odwiedzających nas przyjaciół :)

Jedzenie... cóż... czterech liter nie urywa, prawda? Ale jednak oprócz zestawu standardowego kawałek ciasta drożdżowego i liść sałaty do śniadania mnie bardzo pozytywnie zaskoczył :)
Przez pierwsze 2 dni mała spadła z wagi. Od razu wyjaśniam niewtajemniczonym: żadnych śliskich kocyków (czy wag), określenie to dotyczy poporodowej utraty masy ciała. Spadek wynosił około 8% (norma to do 10%) i już w drugiej dobie zahamował. Ważąc maluszka (dosłownie - niektóre wcześniaki są od małej większe :P) wieczorami i po karmieniu, lekarki były bardzo zadowolone i w drugiej dobie dostałam zielone światło na wyjście do domu w trzeciej dobie. O poranku w dobie III lekarka obejrzała wyniki oraz maluszka, orzekając o wyjściu. I wtedy pojawiła się w sali waga. Niefortunnie ważenie odbyło się tuż przed karmieniem oraz po zmianie pełnej pieluchy. W związku z tym, jak można się domyślić przyrostu wagi brak. Lekarka nagle zmieniła zdanie i stwierdziła, iż jeszcze na nas nie pora. Nie była to najszczęśliwsza wiadomość ostatnich dni. Rozpoczęłam negocjacje, lecz nic nie dały. Podjęłam decyzję o wyjściu ze szpitala na własne życzenie. Powodów było wiele:
- Maluszek był zdrowy, a gdyby były inne warunki ważenia, byłby określony przyrost wagi i nie byłoby problemu;
- W domu mieszkamy z rodzicami mojego M, a jego mama jest położną zawodowo aktywną;
- Babcia mojego M również jest położną z wieloletnim stażem;
Powyższe dwa punkty pozwalały nam na spokój o opiekę nad noworodkiem, a przecież zawsze dodatkowo jest również położna środowiskowa (która odwiedziła nas już we wtorek po powrocie)
- Była sobota, a to sprawiało, że nie było komplikacji związanych z logistyką powrotu do Białegostoku;
- Na sali inny maluszek miał jakąś wrodzoną infekcję i niekoniecznie chciałam przebywać w otoczeniu infekcji ze swoim maluszkiem.

Podsumowując moją opinię - przy pewności zdrowia Bąbelka i opieki nad nim po powrocie do domu, sranie ogniem (przepraszam za wyrażenie) o każdy gram wiedząc, że warunki ważenia powinny być za każdym razem takie same jest moim zdaniem zbędne. Oczywiście waga jest uzależniona od wielu zdrowotnych czynników i czasem przetrzymanie takiego Bąbelka w szpitalu jest niezbędne (żeby nie było, że neguję wszystko).

Od momentu podjęcia takiej decyzji nastawienie personelu wobec mnie zmieniło się o 180 stopni. Pomimo braku zleconych badań, nagle zechcieli pobrać jeszcze krew. Nagle w opinii lekarki dziecko z aktywnego stało się apatyczne, a ja dostałam reprymendę o odpowiedzialności za zdrowie dziecka. Na szczęście rodzina mnie wspierała, a ja wiedziałam, że w razie czego w domu mała nie zostanie bez opieki.

Podróż do domu minęła pod znakiem kielicha. Jakkolwiek to brzmi, chodzi o plastikowy kieliszek, do którego ściągałam pokarm (przy gorących owacjach mojego M abym "cisnęła") , aby w postoju nakarmić maluszka. Dzięki pani z poradni laktacyjnej, która nas odwiedziła w szpitalu, umiałam to robić. Pierwsze kieliszki "wyzerowane" i oby tylko takie były przez najbliższe 18 lat (nie mam złudzeń, lat pewnie będzie naście, ale ile? oby dużo :P).

Po powrocie do domu okazało się, że mam trochę za mało pokarmu (nie do wiary, że te 5 rozmiarów, a i tak za mało) i trzeba dokarmić sztucznym mlekiem. No cóż... ekologia ekologią, ale zdrowie malucha jest najważniejsze i jak trzeba, to nie ma zmiłuj. Na szczęście, dzięki pracy nad biustem 24g/dobę wszystko się unormowało i już po kilku dniach ukochane cycusie Róży (wszyscy mówią, że dziecko rozpoznaje głos mamy, ale moim zdaniem, ona rozpoznaje po prostu "zew cyca") sprawowały się pięknie.





Drugi tydzień życia
I tak to nasze Słoneczko zaczęło przybierać coraz ładniej na wadze (którą to kontrolowaliśmy często). Co prawda ubranka o rozmiarze 56 jeszcze były za duże, ale za to pieluchy o rozmiarze "0" były już za małe :)
W drugim tygodniu zakupiliśmy (z dużą pomocą teściów) nową furę i rozpoczęliśmy wiosenne spacery. Najpierw bez wózka - kilka minut wokół ogrodzenia (i tysiąc fotek po drodze:P), a potem już pełna parą. Tym bardziej, że nadeszły święta. Lakonicznie, ale chyba nikt nie chce czytać kilometrowych akapitów o fascynującym życiu maluszka, czyli (za przeproszeniem) jedzenie spanie i sranie ;) Aczkolwiek spanie ma pewna ciekawostkę - mała spała od pierwszych dni pięknie poza godzinami 4-9 rano. Wtedy załączał się czas czuwania przerywanego bliżej niezidentyfikowanym płaczem. Takim rannym ptaszkiem to jest po tacie, bo mi do niego znacznie daleko.
I napiszę również jeszcze jedno stwierdzenie: niech żyje laktator! Ręczny laktator firmy Lovi zakupiony przez mojego męża stał się wybawieniem. Szczególnie w nocy, bo pozwala nam się zmieniać we wstawaniu do karmienia. Wszystkim kobietom polecam taki układ.


A tak sobie śpię :)


Trzeci i czwarty tydzień życia

I tak nam mijał czas. Mała rośnie jak na drożdżach i ubranka roz. 56 są już w sam raz. Pomimo zapewnień wielu osób o nie kupowaniu pieluch w rozmiarze 1 (miały się nie przydać), my już rozpoczęliśmy 6'tą paczkę. Mamy jeszcze jedną, ale nie jestem pewna, czy wykorzystamy wszystkie, bo one już są "w sam raz". To bardzo dobrze, ponieważ pampersy "2" (niekoniecznie firmy Pampers - nie wspominam ich pozytywnie po opiece nad braćmi) jest znacznie łatwiej dostać w sklepach.
Z dalszych rewelacji z pokładu "dziecko" - mała zaczyna wodzić wzrokiem (niech żyją światełka) i lekko podnosić głowę, wyglądając przy tym, jakby była ostro pod wpływem.

Ja oraz mój M możemy się w nią wpatrywać godzinami, ale to raczej nic nowego wśród takich świeżynek w rodzicielstwie, jak my :)




P.S. Mała ma za sobą pierwszy sukces bojowy, jak fontanna skierowana za koszulkę pochylającego się taty - niech żyje urynoterapia ;) (Z pamiętnika Bąbelka - nowe hobby: "po co robić do pieluchy, jak można tuż po jej zdjęciu?" oraz "świeża pielucha? już nie")

piątek, 18 kwietnia 2014

Wesołych Świąt

Razem z naszym wielkanocnym królikiem, życzymy wszystkim wesołych i radosnych świąt! :) :) :)





P.S. Zdjęcie z naszego drugiego kilkuminutowego "spacerku" :)

37 i 38 tydzień ciąży - PORÓD :)

Post z opóźnieniem, ale należy wybaczyć, ponieważ były ku temu powody :)

Gdzie rodzić?
Po ostatnich doświadczeniach z porodówki w Białymstoku miałam bardzo duży mętlik w głowie. Niby wszystko ok, a jednak... Ta duża chęć do medykamentów (ciekawostka: Fenoterol, którego przyjęcia odmówiłam wycofano w sobotę w tym samym tygodniu, w którym odwiedziłam ową porodówkę), brak uwzględniania planu porodu (uważane jest to głównie za zbędną fanaberię), a co za tym idzie wielu składowych komfortowego porodu. Przykładowo: dziecko jest tylko przez chwilę na brzuchu matki i od razu jest ważone i mierzone (z tego, co wiem, ustawowo jest ustalone, iż powinno dziecko być 2 godziny na brzuchu matki bezpośrednio po porodzie), nikt nie czeka na to aż pępowina przestanie tętnić (jeżeli oczywiście jest takie życzenie rodziców), przy cesarce nie może być nikt obecny, ani po porodzie przez cc dziecka kangurować od razu. Kolejna kwestia - nie można wybrać w żaden sposób położnej (a co jeżeli znów trafię na wcześniej wspominaną "Franię"?). Powyższe kwestie sprawiły, że dostałam bardzo dużej wewnętrznej blokady przed powrotem tam (chociaż szpital ma naprawdę pozytywne opinie, to jednak wiedząc, jakie zasady panują np. w Warszawie, nastawiałam się na nieco inne sytuacje). Z pomocą przyszli moi rodzice, którzy zaproponowali nam sponsorowanie porodu w Warszawie w szpitalu im. Świętej Rodziny z prywatną opieką położnej - Elżbiety Kowal, która to przyjmowała porody obu moich braci. Za ta możliwość bardzo im dziękujemy, bo było to bardzo miłe rozwiązanie :) 
Bardzo zależało mi na aktywnej obecności M przy porodzie i bardzo obawiałam się cesarki. Brało się to stąd, że mała była owinięta pępowiną wokół szyi i co prawda było to luźno, ale maleństwo przecież rosło i to zawinięcie było coraz bardziej ciasne. Tym bardziej, że bąbelek był już główką nisko w miednicy, więc szansa odwinięcia się bardzo się zmniejszyła. Składając to wszystko razem, w środę pod koniec 37 tygodnia ciąży pojechaliśmy do Warszawy i jeszcze tego samego dnia rozpoczęłam wycieczki po schodach (rodzice mieszkają na 9-tym piętrze, a sam blok ma 13 pięter schodów - wystarczająco, aby móc sobie urządzać wycieczki po kondycję). I tak wchodziłam i schodziłam na to 9-te piętro średnio 4 razy dziennie (oczywiście nie na raz) stwierdzając dwie rzeczy: po pierwsze - trzeba być twardym nie "miętkim", a po drugie - jeżeli nie miałabym od tego urodzić, to na pewno dobrze to zrobi na moją kondycję i zbierany przez 9 miesięcy (w tym też trochę leżenia) cellulit ;) 

Pierwsza wizyta w szpitalu i iskierka nadziei
W niedzielę odwiedziliśmy szpital i położna pokazała nam jedną z sal do rodzenia. Podpisaliśmy umowę dotyczącą prywatnej opieki i odwiedziliśmy izbę przyjęć, gdzie zrobili mi KTG i stwierdzili, że szyja powoli się skraca (nie, nie stałam się człowiekiem bez karku, aczkolwiek można na to i z tej strony spojrzeć :P ) i pojawiło się rozwarcie na 1,5 cm, więc razem z nim pojawiła się nadzieja na rychłe rozwiązanie. Wszak mój M musiał za tydzień udać się do domu, a pomimo, że byliśmy u rodziców, to gość jest jak ryba - dobry jak świeży, a z każdym następnym dniem coraz bardziej "śmierdzi" i nie chcieliśmy siedzieć im na głowie przez długi czas. 



W poniedziałek rozpoczął się 38 tydzień, a ja przeszłam samą siebie. Bilans dnia: 40 pięter w górę oraz 40 pięter w dół po schodach, umyte okna balkonowe i podłoga na balkonie, kilkukilometrowy spacer po Warszawie (z bardzo cennym znaleziskiem - mlekomatem, w którym mleko jest niepasteryzowane, nieodtłuszczane i nawet pachnie krową) i wejście na górkę (niby niska, a jednak). Skończyło się to płaczem z bólu kolan i wtorkiem spędzonym w łóżku na spaniu. Nie zmienia to mojej dumy z własnego samozaparcia (nie słynę z zamiłowania do wysiłku fizycznego).

PORÓD
W środę od rana zaczęły mi się skurcze. Przybierały na sile, aby w końcu o godzinie 10 stać się regularne co 4-5 minut. Ucieszyło mnie to ogromnie i chociaż mój najmłodszy brat (6,5 roku) patrzył się na mnie ze strachem, to próbowałam mu wytłumaczyć, że ciesze się, że mnie boli, bo dzięki temu dzidziuś może przyjść na świat i być może już wkrótce pozna siostrzenicę. Podczas kolejnego skurczu młody popatrzył się na mnie z niedowierzaniem i stwierdził "Tinta... Ty wcale się nie cieszysz". No cóż... ciężko się uśmiechać, jak Cię trochę wykręca na drugą stronę ;)
O godzinie 13 zdecydowaliśmy się na podróż do szpitala, gdzie na izbie przyjęć lekarz stwierdził: "Noo... ma Pani 5 cm rozdarcia" (słownictwo autentyczne). Ucieszyło mnie to, ponieważ z takim rozwarciem już do domu nie puszczają raczej, co oznaczało, że już wkrótce zobaczymy naszego bąbelka. Na KTG skurczów widać nie było tak mocno, jak ja je czułam, ale KTG do samego końca nie wykazywało czynności skurczowej mojej macicy (moje koło ratunkowe dzielnie broniło jej przed niepowołanymi falami). 
Tutaj napotkałam się z barierą. Zaczęto się zastanawiać czy są jakiekolwiek wolne sale (dziki tłum chętnych do porodu nawiedził szpital) i dzięki temu, że byłam umówiona z położną, sala się znalazła. Niestety wybrana przeze mnie położna nie mogła się pojawić tego dnia, więc przysłała zastępstwo - przyszła do nas Pani Danuta Midura. Pozwoliłam sobie w tym poście na użycie nazwisk, ponieważ uważam, że dobrą pracę należy nagradzać i opiniować, aby inni wiedzieli, czego można się spodziewać. 
Kiedy ja wypełniałam papierki na izbie przyjęć, mój M dzwonił po położną. Gdy tylko z IP zawieźli mnie (pomimo moich wielkich zapewnień, że jestem w stanie sama dojść do windy) na porodówkę, położna już tam czekała. Zaprowadzono mnie do sporej sali porodowej. Sala była ładna, szkoda tylko, że nie była przystosowana zbytnio do aktywnego porodu. Jednak znajdował się tam prysznic, który znacznie umilił mi część czasu na sali. 
Większość czasu do godziny 17 spędziłam siedząc na piłce. Serdecznie polecam takową piłkę wszystkim rodzącym. Jest bardzo wygodna, co pomaga w przejściu skurczów. Przez ten czas co i rusz pojawiała się kwestia znieczulenia. Ja już na początku stwierdziłam, że z moją odpornością na ból bez niego się nie obędzie. Jednak bardzo się go bałam i w związku z tym opóźniałam moment podania jak się da. Położna zaproponowała mi gaz (50% gaz rozweselający i 50% tlen) ale z moją opornością do leków nawet jak podawała mi elektrolit, to czytałam skład. Po wielu namowach zgodziłam się na gaz (działa bardzo sensownie, bo przecież dotlenione mięśnie mniej bolą) i potem do samego końca nie chciałam go oddać (tym razem pomimo próśb położnej abym oddała ;) ) O 18.30 okazało się, że już od dłuższego czasu mam 7 cm rozwarcia i ani rusz dalej. Położna podczas skurczu przebiła mi pęcherz i dzięki temu w ciągu następnych 20 minut mój stan się zmienił diametralnie i nadeszło 10 cm. Wtedy też pośród moich wrzasków o znieczulenie przyszedł anestezjolog i uświadomił mnie, że na znieczulenie jest już za późno. Skurcze, które pojawiły się po przebiciu pęcherza były diametralnie bardziej bolesne. Odchodziłam od zmysłów i wrzeszczałam ile sił w płucach (a trzeba przyznać, że mam je niemałe). Idealnym określeniem mojego zachowania było w tym momencie "miotało mną jak szatan".

Pozwoliłam sobie przytoczyć źródło cytatu.

Sama faza parcia trwała godzinę. Najdłuższa godzina mojego życia. Pod koniec już nie za bardzo wiedziałam co się dzieje. Mój M cały czas dzielnie mnie wspierał, a ja o dziwo zamiast go wyzywać - jak to podobno często się zdarza u rodzących- mówiłam mu, że go kocham. 
Chwila, kiedy dostałam malucha na brzuch zostanie w mojej głowie do końca życia. Bąbelińska, choć niewytarta i "zaglucona" była najpiękniejszym widokiem, jaki widziałam w życiu.
I tak oto 9 kwietnia 2014 o g. 19:54 urodziła się nasza Różyczka.



Waga: 2526 g Długość: 49 cm :)

Okazało się, że oprócz owinięcia pępowiną, ta nie była przyczepiona do łożyska, a do błon płodowych 3 cm od krawędzi łożyska, co mogło skutkować wieloma nieprzyjemnymi następstwami włącznie z najgorszym. Mała miała wiele szczęścia i cieszę się, że poród się odbył, ponieważ każdy następny dzień niósł ze sobą ogromne ryzyko.


P.S. Poród obył się bez oksytocyny, znieczulenia, bez cesarki (hura!), szwów (jestem w szoku, ale ogromna w tym zasługa położnej) i innych "przyjemności". Pozostała kwestia powracającego wspomnienia bólu, które wywoływało u mnie bardzo negatywne reakcje, ale dzięki mojemu M udało się przepracować tę kwestię oraz zaakceptować owy ból :) Do wszystkich przyszłych mam: poród boli - owszem, ale to co następuje po nim przyćmiewa wszystko, więc zaakceptujcie ból, bo dzięki niemu potem można zobaczyć taką wspaniałość, jaką jest nowe życie :)

P.P.S. Wiele kwestii zostało pominiętych, ponieważ poród to bardzo intymna chwila i nie wszystkim chcę się dzielić z kim innym oprócz mojego M, który przeżywał to razem ze mną.

P.P.P.S. (Coś dużo tego) Danuta Midura - serdecznie polecam tą położną :)

czwartek, 27 marca 2014

36 tydzień ciąży - pierwsza wizyta na porodówce

Mogłabym mieć teraz ksywkę luna. Dlaczego? Bo wyglądam, jak księżyc w pełni ;) (Na dole posta znajdziecie zdjęcie potwierdzające moje słowa)
Moje dolegliwości ciążowe są, jakie są, ale muszę przyznać, że dziś miednica dała mi trochę wolności i śmigam niczym kozica górska, co mogą potwierdzić moi dzisiejsi wspaniali goście :)

Regularne skurcze i izba przyjęć
Ostatnie dni przyniosły wiele nowych doświadczeń. W niedzielę moja macica zdecydowała, że zacznie się kurczyć bardziej regularnie niż zwykle. Wyszło je całkiem nieźle, ponieważ skurcze zaczęły pojawiać się co 5 minut. W poniedziałek skurcze przybrały na sile i częstotliwości. Amplituda bólu skoczyła nieco do góry. Musze przyznać - nie łaskotało. Ale też muszę tutaj przyznać, że jest to dość ciekawy ból, bo fizycznie jest mocno nieprzyjemny, a psychicznie wywołuje bardzo pozytywne uczucia. Macica okazała się być bardzo dzielna i kurczyła się ostatecznie co 2 minuty.
Przy skurczach co 4 minuty (około godziny 15 w poniedziałek) zdecydowaliśmy się na podróż do szpitala. Już wcześniej z moim M wybraliśmy do porodu szpital w Białymstoku na ul. Warszawskiej i tam tez się udaliśmy. Na izbie przyjęć bardzo sympatyczna położna podłączyła mnie do KTG i skurcze jako takie się na wydruku pojawiły, natomiast nie zostały uznane za porodowe ze względu na dość niską amplitudę (uhu - ciekawe, jak "łaskotać" będą te o właściwej amplitudzie). Jednak krwawienie i podejrzenie sączenia się wód płodowych jako dodatek do wspominanych wcześniej skurczy sprawiły, że zostałam skierowana na porodówkę.
Dostałam do ubrania bawełnianą białą koszulę (jakże się cieszę, że dzisiejsze szpitalne koszule zakrywają już pośladki) i zakaz wkładania bielizny pod spód, co zaowocowało po chwili dwoma mokrymi plamami po pas (cycuś artysta - zarówno prawy jak i lewy- jak to mój M nazywa aktualnie moje piersi poszalał troszkę i wyczuł idealny moment do malowania swoich wzorów).



Wyposażenie sali porodowej
Sala porodowa pozytywnie mnie zaskoczyła. Co prawda, od czasów przywiązywania pasami nóg rodzących kobiet do łóżka (tak tak, ja właśnie się rodziłam w taki sposób - koszmar) już na szczęście minęły. Ja jednak wciąż się obawiałam nastawienia personelu w szpitalu. Sale szpitalne wszystkie są jednoosobowe (plus partner oczywiście) i bardzo dobrze wyposażone. W mojej było nowoczesne łóżko, worek sako, piłka do skakania oraz to, co ucieszyło mnie najbardziej, czyli fotel do porodu, który pozwala na poród w pozycji pionowej. Niestety nie znalazłam w internecie zdjęcia takowej konstrukcji, więc ją opiszę. Jest to fotel podwójny - z przodu jest miejsce dla przyszłej mamy , które ma kształt siedziska podobny do deski klozetowej (porównanie niezbyt przyjemne, ale za to, musicie przyznać, że dość obrazowe), a za tym siedziskiem znajduje się drugie (już pełne), na którym może usadowić się partner i nas wspierać i tulić (lub dawać się ściskać) w trakcie wspólnego stawania się rodzicami.

Dalszy rozwój sytuacji
Ponownie zostałam podłączona do KTG. Jestem bardzo wdzięczna położnej, iż słysząc moja prośbę o jakąkolwiek inną pozycję niż plackiem na plecach (najbardziej bolesna pozycja dla mojej miednicy, w jakiej obecnie mogłabym się znaleźć), ułożyła mnie lekko na boku, podkładając odpowiednio poduszkę.
W tym miejscu oczywiście nastąpił długaśny wywiad lekarski (lepiej, żeby pytali za dużo niż za mało), który trwał i trwał. Być może dlatego, że różne osoby przychodziły, pytały i wpisywały do karty kolejne fakty, a następnie wychodziły i przychodził po jakimś czasie znów ktoś inny. Zmiana dzienna była bardzo przyjazna. Położna ze zmiany dziennej była osobą surową ale konkretną i słuchającą potrzeb rodzącej. Bardzo podobało mi się jej podejście. Niestety jej zmiana się skończyła i nadeszła zmiana nocna (tu ze względu na dalsze wydarzenia powinien zabrzmieć marsz imperialny).
Położna ze zmiany nocnej (dla ułatwienia opisu nazwijmy ją Franią - imię wydaje się być przyjazne, więc ociepli całą sytuację) była dość hmm.. żywiołową osobą (chociaż przyznajmy szczerze - ja również nie byłabym prze-szczęśliwa, wiedząc, że czeka mnie 12 godzin pracy w nocy). Teraz sobie wyobraźcie pełną emocji i hormonów mnie plus drugą osobę o podobnym charakterze w stresowej sytuacji - wybuch czaił się za rogiem.

Bitwa o krew i fenoterol
Frania poinformowała mnie o konieczności pobrania krwi. Niby nic specjalnego, wszak jestem honorowym krwiodawcą, a jednak z moimi cienkimi żyłami czasem jest to pewien problem. W pełni świadoma swojej ułomności pod kątem żył, poinformowałam o tym Franię, co (jak można się domyślić) nie wprawiło ją w euforię. Pierwsza próba została dokonana na jednej z bardzo widocznych u mnie żył, jednak na jednej z najcieńszych. Po próbach wkłucia pod różnymi kątami żyła pękła. Mnie to ani nie zaskoczyło, ani nie zmartwiło. Nie był to pierwszy, ani pewnie ostatni raz w moim życiu. Jednak położna bardzo się tym zestresowała i zrobiło mi się jej trochę przykro, bo naprawdę się starała. Drugi łokieć również odmówił współpracy. Żyła co prawda nie pękła i przynajmniej lewy łokieć nie wygląda jak dorodna śliwka węgierka, ale pobrać krwi się nie udało. Trzecia próba miała odbyć się przy nadgarstku po stronie kciuka. Frania energicznie złapała za to miejsce, co mnie zaskoczyło, bo nie byłam na to przygotowana (jest to bardzo bolesne miejsce) i zabrałam rękę, prosząc o chwilę na przygotowanie się na ból. Niestety zestresowanej położnej zależało na czasie i nie dała mi tej chwili, na siłę wyrywając moją rękę do siebie. Zaowocowało to "przeuroczą" przepychanką dwóch zestresowanych kobiet (sądzę, ze z boku było to dość komiczne) i moim płaczem z bólu i złości (ponieważ nic nie chciało lecieć w tym miejscu również, nakłuwanie znów skończyło się gmeraniem igłą w różne strony i pretensjami do mnie, że zabierałam rękę). A wystarczyłoby kilka sekund, dzięki którym mogłabym się przygotować psychicznie. Ostatnią próbą było założenie mi wenflonu w nadgarstek od strony grzbietowej. Niezbyt przyjemne miejsce, lecz mniej bolesne (stanowczo) niż poprzednie i ja byłam tez już na to przygotowana. W końcu krew trysnęła na tyle, że zrobiła niezłą plamę na podłodze, a ja miałam wreszcie spokój.

Jak moim zdaniem powinna i jak nie powinna wyglądać relacja z pacjentem
Po chwili przyszedł lekarz i zarządził, że akcję porodową (która de facto wcale jeszcze się nie rozpoczęła - wszak stwierdzili, że skurcze są zbyt małe, a szyja tylko trochę skrócona - ha! jeszcze nie jestem pączkiem bez karku ;) ) należy zatrzymać. Frania przygotowała jakieś leki i ze strzykawką podeszła do mnie gotowa wbijać mi ją w pośladek. Stwierdziła tylko, że "to lek dla dziecka". I tu nastąpiła chwila grozy - zapytałam co to jest (ta ta ta taaaaaaam). Usłyszałam ponownie, że jest to lek dla dziecka i nic więcej. Domyśliłam się, że jest to steryd (36 tydzień ciąży to końcówka wykształcania się płuc) i z rozmowy słyszałam, że chcą mi podać również fenoterol. Powiedziałam, że muszę się chwilę zastanowić czy się zgadzam na te leki, co oczywiście wywołało fale oburzenia (pacjentka z własnym zdaniem - kto to widział). Czytając wiele na temat fenoterolu oraz znając doświadczenia innych kobiet (w tym mojej mamy) nie zgodziłam się na ten lek. Jest on bardzo silny i mocno blokuje akcję porodową, czasem przyczyniając się (np. u mojej mamy) do ogromnych problemów i potrzeby wywoływania porodu w terminie późniejszym. Dodatkowo ma bardzo dużo skutków ubocznych, a w internecie można znaleźć relacje kobiet, które (one lub ich dzieci) miały problemy sercowe właśnie po tym leku. Na steryd, po długiej wewnętrznej walce z samą sobą się zgodziłam wiedząc, że mała jest bardzo mała i jest możliwość, że płuca rzeczywiście nie były w tym momencie jeszcze do końca wykształcone. Mój M w pełni popierał te decyzje (dziękuję mu ogromnie za wsparcie) i dziś po raz kolejny nie godziłabym się na podanie mi fenoterolu - jestem tego na 200% pewna.
Oburzona Frania poinformowała lekarza, iż nie zgodziłam się na żadne leczenie i ten przyszedł tłumacząc mi, jak ważny jest steryd w obecnej sytuacji. Ja byłam tym zdziwiona, bo steryd został już podany, a on on był równie zdziwiony tym, że jednak został podany. Lekarz zachował się bardzo pozytywnie i nie skarcił mnie, ani nie "rzucił bulwersa" za brak mojej zgody na drugi lek. Zaproponował za to alternatywę złożoną z papaweryny i no-spy, na co wyraziłam zgodę. Tak właśnie powinna wyglądać relacja lekarz-pacjent. Tym bardziej, że nie była to sytuacja krytyczna, czy też wymagająca natychmiastowej interwencji, aby nie można było wysłuchać zdania pacjentki.

Ponieważ drugą dawkę sterydu należy podać po 12 godzinach - na noc trafiłam na oddział patologii ciąży. Brzmi groźnie ale jest to oddział całkiem przyjazny. Trafiłam na dwie bardzo sympatyczne "współlokatorki" i miłe Panie położne. Gdyby nie fakt, iż po poprzednich emocjach musiałam zostać sama na noc - byłoby bardzo pozytywnie.

"Dieta" w szpitalu
Czuję się w obowiązku, aby nawiązać tu do jakże zdrowej i zróżnicowanej diety szpitalnej, której miałam tę przyjemność doświadczyć. Nie jestem osobą zbyt wybredną smakowo. Zresztą głodny człowiek mało zwraca uwagę na to, co ma na talerzu (byleby do Ciebie nie machało). Śniadanie szpitalne było godne prawdziwego studenta: kromka chleba białego + bułka + kawałek masła + 1 jajko (taka fanaberia kucharek). Aż "żal" mi było, że nie zostałam na obiad ;)

Upragniony wypis
Po uroczystym śniadanku czekał nas obchód. Prowadził go zastępca ordynatora, a za nim dreptała cała masa lekarzy i studentów. Współlokatorki zostały na wskroś przepytane, a ich karty przejrzane pod każdym kątem. Gdy doszło do mnie, moją kartę profesor bez słowa zabrał i cała wycieczka ruszyła dalej. Wywołało to na mojej twarzy minę, która zapewne wyglądała mniej więcej tak:


Po chwili jedna z osób z kordonu zawróciła się i poinformowała mnie, iż oczekuje się mojej osoby po obchodzie w gabinecie zabiegowym w celu zbadania. Wizja badania ginekologicznego przy udziale widowni nie była szczytem moich marzeń w tym momencie, lecz jakoś ci studenci musza się nauczyć, prawda?
"Paczacze" okazali się być bardzo dyskretni i stali nieco z boku, co nieco poprawiało mój komfort.
Ja postanowiłam to badanie wykorzystać w swoim niecnym celu zdobycia wypisu do domu. V-ce ordynator zbadał mnie i stwierdził, że nie ma przeciwwskazań do wypisu lecz okazało się, że w karcie została informacja o fenoterolu. Tu się zastanowił. Wszak we wtorek skurcze już nie były tak częste i silne (nie wiedziałam, że w macicy można mieć zakwasy - a jednak życie wciąż mnie zaskakuje xD) ale wg. karty był to wynik działania tegoż leku. Jednak poinformowałam profesora o moim braku zgody, a on wywindował moje ego stwierdzając, że to była bardzo dobra decyzja, bo w 36 tygodniu ciąży tak silne działanie nie jest już niezbędne. Tak więc po dodatkowym badaniu USG dostałam upragniony wypis.

Tak więc zakończyła się moja doba w szpitalu. I chociaż wyglądam jak bo bitwie (2 solidne siniaki na jednej ręce i piękny granat ( przynajmniej pasuje do mojego ulubionego sweterka ;) ) po pękniętej żyle na drugiej ręce), to ogólnie było dobrze. Bardzo pozytywnie zaskoczyli mnie lekarze i położne (nie licząc oczywiście moje "ulubionej" Frani) swoim podejściem do pacjenta.

Na koniec wstawiam (obiecane wcześniej) zdjęcie podtytułem "Całkiem Młoda Mama czy może Księżyc w pełni?" wykonane w sobotę, podczas finału Przedsiębiorczej Kobiety (relacja wkrótce) przez Monikę Woroniecką:


Patrząc na to zdjęcie przychodzi mi na myśl tylko to, że po porodzie czeka mnie ostry trening - polecacie jakiś system treningowy?


wtorek, 18 marca 2014

36 tydzień ciąży - plan porodu

U mnie własnie trwa 36 tydzień ciąży. W związku z różnymi dolegliwościami już wiem dlaczego na ciążę częściej mówi się tak, niż np. "stan błogosławiony". Chociaż biorąc pod uwagę chrześcijańskie zapędy do samoumartwiania, to stan jest jak najbardziej błogosławiony ;) Ale czego się nie robi dla Bąbelka :) Najważniejsze, a by mała urodziła się cała i zdrowa i tego jej życzę. W zeszły czwartek byliśmy u lekarza. Mała waży 2084 g i ma obwód główki 31 cm. Mała jest drobniutka i malutka i życzę jej, aby metabolizm i budowę miała raczej po swoim tacie niż mamie (wiem, co mówię). Niby malutka i drobniutka, ale z czysto matematycznych wyliczeń wynika, że główka ma już około 10 cm średnicy. Jak to ma się tam zmieścić?!

Plan porodu 

W wielu książkach i na wielu forach polecają wszyscy zrobić plan porodu. Obawiam się, że dotyczy on bardziej szpitali i klinik prywatnych niż państwowych i jak ktoś trafi na dość otwartą położną, można go zrealizować. Wg. rozporządzenia Ministra Zdrowia, określającego procedury postępowania w opiece nad kobietą i dzieckiem podczas ciąży fizjologicznej, fizjologicznego porodu, połogu oraz opieki nad noworodkiem, Dziennik Ustaw Nr 187 z dn. 7.10.2010 poz. 1259 kobieta powinna coś takiego opracować ze swoim lekarzem lub położną prowadzącą.
W związku z tym, że mój lekarz mówiąc brzydko "kładzie hmm.. patyk" (żeby nie użyć bardziej dobitnego określenia patyka na "l") na wiele rzeczy i o większości muszę informacji szukać sama, bo on twierdzi, że niepotrzebne lub po prostu zapomina (nie twierdzę, że jest złym lekarze, po prostu nie odpowiada moim kryteriom lecz teraz jest już za późno na zmiany) , a położnej prowadzącej nie mam, to plan takowy zamierzam opracować sama przy wsparciu mojego M.

Co powinien zawierać plan porodu?
Oprócz danych osobowych przyszłej mamy należy sobie odpowiedzieć na kilka pytań:
Czy chcemy, aby ktoś był z nami przy porodzie?
Bardzo bym chciała, aby w tym wydarzeniu towarzyszył mi mój M :) Na szczęście on podziela moje zdanie.

Czy zgadzam się na ogolenie łona?
Tutaj mam zagwozdkę, czy jest to naprawdę potrzebne. Oczywiście wolałabym to zrobić sama, ale uwierzcie mi - w pewnym momencie brzuch osiąga takie rozmiary, że zaczyna się "lustrzyca" i można to robić za pomocą lusterka lub po omacku. W sumie, ciekawi mnie efekt tych moich zabiegów - czy to wygląda jakoś względnie, czy może wyglądam jakbym wpadła pod nie naostrzoną kosiarkę xD Ale jeżeli będzie taka potrzeba i ja nie będę w stanie tego zrobić to życzę sobie, aby chociaż żyletka była ostra.

Czy zgadzam się na lewatywę?
Na szczęście w większości przypadków podczas pierwszej fazy porodu organizm sam się oczyszcza ze wszystkiego, co mogłoby "zabrać" część energii potrzebnej do tak wielkiego wysiłku jak poród, a co jest mu najłatwiej odrzucić? Oczywiście zawartość żołądka i jelit. Dlatego też w większości przypadków może odbyć się bez lewatywy, ja jednakże wolałabym już to (mam nadzieję, ze to również mogłabym zrobić sama w zaciszu szpitalnej łazienki lub też, że będę na tyle przezorna i zrobię to przed wyjazdem) niż przy porodzie rodzinnym ukazać mojemu M zawartość moich kiszek (są pewne rzeczy, których wolałybyście swoim mężom nie pokazywać - u mnie jest to właśnie jedna z nich ;) ).

Czy zgadzam się na cewnik?
Jeżeli tylko będzie się dało, to będę się zapierać rękoma i nogami przed tym.

Czy chciałabym znieczulenie i jeżeli tak, to jakie?
Zewnątrz-oponowe mnie troszkę stresuje negatywnie, ale sądzę, że z moją odpornością na ból zgrywanie bohatera skończy się z pierwszymi skurczami xD

W jakich pozycjach chciałabym rodzić?
Według większości źródeł pozycja leżąca czy też półleżąca na plecach jest pozycją najbardziej bolesną. Da się to bardzo sensownie wytłumaczyć. Przecież w tej pozycji cały bąbelkowy ciężar (określenie czysto fizyczne, gdyby ktoś stwierdził, że "bąbelkowy ciężar" jest stwierdzeniem niepozytywnym) naciska na odcinek krzyżowy kręgosłupa oraz na tzw. "korzonki" które się tam znajdują. Jestem zdania, że jest to jak najbardziej prawdziwe stwierdzenie, ponieważ już teraz nie jestem w stanie leżeć na plecach, bo "w krzyżu wtedy łupie", a co dopiero przy dodaniu skurczów. Także taka pozycja odpada u mnie i wolałabym pozycję "kucającą" (ze względu na moje kolana nada się tu piłka) lub też coś, co pozwoli moim pleckom odpocząć, czyli wszelkie opcje pochylania się do przodu - zobaczymy jak wyjdzie w praniu :)

Czy zgadzam się na nacięcie krocza?
Mówiąc szczerze wcześniej myślałam, że jest nacinana tylko skóra, lecz niestety również mięśnia kroczowo-łonowego i poprzecznego powierzchownego krocza. Także ze względu na przyszłość swoich mięśni, wolałabym tego jak najbardziej uniknąć i zastosować tylko, jeżeli będzie to niezbędne i zagrażać mi będzie pęknięcie tkanek (jednak rana cięta zrasta się znacznie szybciej i ładniej niż nierówne pęknięcie).

Czy chciałabym aby dziecko podano najpierw mi czy też najpierw je wytarto i zważono?
Oczywiście, że wolałabym najpierw potrzymać bąbelka. Sądzę, że ważenie i mierzenie opóźnione o kilka minut wyniku nie zmieni.

Czy chcę aby pępowinę przeciął mój partner?
Oczywiście :) Jednakże oboje jesteśmy zdania, że dobrze byłoby odczekać chwilkę, zanim się to zrobi. Zmiana środowiska to dla dziecka ogromny szok i dobrze jest mu dać chwilę na ustabilizowanie się. Jest to według mnie jeden z najważniejszych punktów tego planu.

Czy mam jakieś dodatkowe prośby?
W wielu miejscach poleca się muzykę relaksacyjną. Jak dla mnie bardziej tu pasuje....


Do tych rozważań teść stwierdził, że do skurczy nadaje się bardziej "Highway to hell" AC/DC xD



Rozważania wydają się być śmieszne, ale w sumie takie piosenki mnie pobudzają do działania i poprawiają mi humor, więc może to jest jakieś rozwiązanie?

Plan prawie gotowy. Teraz należy to ująć w ładne słowa i spisać na kartce jako dokument. Oczywiście należy się liczyć z tym, że są sytuacje, którym człowiek nie jest w stanie zapobiec i które mogą zmusić do zmiany niektórych punktów, jednak życzę sobie, aby wszystko przebiegło bardzo pozytywnie :)

Torba do szpitala spakowana, ubranka w szafie poukładane, teraz radosne oczekiwanie. Przynajmniej zajmowanie się przygotowaniami pozwala to zapomnieć o stopach wielkości odnóży Yeti ;)

Teraz tylko:

A Wy? Czy miałyście swój plan porodu? Jak się sprawdził? Jak jeszcze się przygotowywałyście? Może coś doradzicie/odradzicie? :)

Galaretka mleczno-migdałowa z owocami, czyli zachcianki ciążowe część kolejna :)

Od jakiegoś czasu znajomi proszą mnie o przepis na pewne danie. Postanowiłam go umieścić tutaj, ponieważ jest prosty do wykonania i ostatnio całkiem często go robię :)

Składniki (ilość w zależności od zapotrzebowania ;) ):
mleko
cukier
żelatyna
migdały (najlepiej płatki lub pokruszone)
olejek różany (lub inny, który Wam smakuje - ważny, aby był naturalny i jadalny)
owoce (według uznania)

Wykonanie:
W garnku gotujemy mleko z migdałami. Ja wrzucam taką większą garść (1 większe opakowanie) na litr mleka. W oryginalnym przepisie należy je zmiksować ("Kuchnia chińska - tradycje, smaki, potrawy"), ale ja wolę, jak są lekko chrupiące pod zębami. W czasie gotowania dodaję cukier. Tutaj według uznania, ponieważ jedni lubią bardziej, inni mniej słodkie potrawy. Na 1 litr mleka ja daję pół szklanki. Jeżeli dodacie cukier puder, to znacznie szybciej się rozpuści.
Gdy mleko już prawie się zagotuje, wyłączamy palnik pod garnkiem i dodajemy żelatynę i mieszamy do rozpuszczenia. Aby przyspieszyć czas tężenia, dodaję około 5-6 łyżeczek na litr mleka. Gdy żelatyna się rozpuści, dodajemy olejek w następujący sposób: Na mały spodeczek wlewamy jedną łyżkę naszego mleka, a następnie wkraplamy 2-3 krople olejku, mieszamy i wlewamy do garnka. Nie polecam wlewać olejku bezpośrednio do garnka, ponieważ niechcący możemy wlać go znacznie za dużo. Przez to uzyskamy nie lekki aromat, a będziemy mieć wrażenie, że jemy perfumy ;)
Następnie mleko wylewamy do misek lub naczynia żaroodpornego i chłodzimy. Po ostygnięciu polecam wstawić do lodówki - znacznie przyspiesza to czas oczekiwania. Ja polecam dwa sposoby chłodzenia:
1. Wylewamy mleko do naczynia żaroodpornego, aby utworzyło cienką (ok. 2 cm) warstwę, a następnie po stężeniu tniemy w kostkę i wykładamy na talerze.
2. Wylewamy mleko do foremek silikonowych. Jest to moim zdaniem bardzo przyjemna forma schładzania, ponieważ od foremek silikonowych masa świetnie odchodzi i możemy uzyskać fantastyczne kształty, wykładając zastygniętą galaretkę na talerze.

Ostatnia rzecz, to owoce. Owoce świetnie się komponują z nasza galaretką. Tutaj według uznania wykładamy je bezpośrednio na galaretkę na talerzu.
Ja uwielbiam liczi. Pasuje zresztą idealnie.
Jest to bardzo dobry sposób na eksperymenty z różnymi, niepoznanymi do tej pory owocami. Ja poeksperymentowałam troszkę z karambolą, którą jadłam pierwszy raz i bardzo pozytywnie się zaskoczyłam :) Przy takich eksperymentach nasuwają się najróżniejsze skojarzenia. Karambola np. według mnie smakuje jak kwiaciarnia. Inna koleżanka natomiast, jedząc pierwszy raz melona stwierdziła, że smakuje jak ziemniaki z trawą (pozdrawiam autorkę najlepszych porównań, jakie znam ;) ).

Poniżej zdjęcie gotowej potrawy. Chłodzona była w naczyniu żaroodpornym (z silikonowych foremek wygląda bardziej okazale, lecz nie zrobiłam niestety zdjęcia). Z owoców do tej wersji wybrałam liczi, karambolę, brzoskwinię. Kwaskowate pestki granatu pozwoliły na przełamanie słodkiego smaku.





P.S. Zdjęcie robione w warunkach domowych telefonem komórkowym, a co za tym idzie - jakość jest mierna. Ale i tak liczy się smak :)