piątek, 18 kwietnia 2014

Wesołych Świąt

Razem z naszym wielkanocnym królikiem, życzymy wszystkim wesołych i radosnych świąt! :) :) :)





P.S. Zdjęcie z naszego drugiego kilkuminutowego "spacerku" :)

37 i 38 tydzień ciąży - PORÓD :)

Post z opóźnieniem, ale należy wybaczyć, ponieważ były ku temu powody :)

Gdzie rodzić?
Po ostatnich doświadczeniach z porodówki w Białymstoku miałam bardzo duży mętlik w głowie. Niby wszystko ok, a jednak... Ta duża chęć do medykamentów (ciekawostka: Fenoterol, którego przyjęcia odmówiłam wycofano w sobotę w tym samym tygodniu, w którym odwiedziłam ową porodówkę), brak uwzględniania planu porodu (uważane jest to głównie za zbędną fanaberię), a co za tym idzie wielu składowych komfortowego porodu. Przykładowo: dziecko jest tylko przez chwilę na brzuchu matki i od razu jest ważone i mierzone (z tego, co wiem, ustawowo jest ustalone, iż powinno dziecko być 2 godziny na brzuchu matki bezpośrednio po porodzie), nikt nie czeka na to aż pępowina przestanie tętnić (jeżeli oczywiście jest takie życzenie rodziców), przy cesarce nie może być nikt obecny, ani po porodzie przez cc dziecka kangurować od razu. Kolejna kwestia - nie można wybrać w żaden sposób położnej (a co jeżeli znów trafię na wcześniej wspominaną "Franię"?). Powyższe kwestie sprawiły, że dostałam bardzo dużej wewnętrznej blokady przed powrotem tam (chociaż szpital ma naprawdę pozytywne opinie, to jednak wiedząc, jakie zasady panują np. w Warszawie, nastawiałam się na nieco inne sytuacje). Z pomocą przyszli moi rodzice, którzy zaproponowali nam sponsorowanie porodu w Warszawie w szpitalu im. Świętej Rodziny z prywatną opieką położnej - Elżbiety Kowal, która to przyjmowała porody obu moich braci. Za ta możliwość bardzo im dziękujemy, bo było to bardzo miłe rozwiązanie :) 
Bardzo zależało mi na aktywnej obecności M przy porodzie i bardzo obawiałam się cesarki. Brało się to stąd, że mała była owinięta pępowiną wokół szyi i co prawda było to luźno, ale maleństwo przecież rosło i to zawinięcie było coraz bardziej ciasne. Tym bardziej, że bąbelek był już główką nisko w miednicy, więc szansa odwinięcia się bardzo się zmniejszyła. Składając to wszystko razem, w środę pod koniec 37 tygodnia ciąży pojechaliśmy do Warszawy i jeszcze tego samego dnia rozpoczęłam wycieczki po schodach (rodzice mieszkają na 9-tym piętrze, a sam blok ma 13 pięter schodów - wystarczająco, aby móc sobie urządzać wycieczki po kondycję). I tak wchodziłam i schodziłam na to 9-te piętro średnio 4 razy dziennie (oczywiście nie na raz) stwierdzając dwie rzeczy: po pierwsze - trzeba być twardym nie "miętkim", a po drugie - jeżeli nie miałabym od tego urodzić, to na pewno dobrze to zrobi na moją kondycję i zbierany przez 9 miesięcy (w tym też trochę leżenia) cellulit ;) 

Pierwsza wizyta w szpitalu i iskierka nadziei
W niedzielę odwiedziliśmy szpital i położna pokazała nam jedną z sal do rodzenia. Podpisaliśmy umowę dotyczącą prywatnej opieki i odwiedziliśmy izbę przyjęć, gdzie zrobili mi KTG i stwierdzili, że szyja powoli się skraca (nie, nie stałam się człowiekiem bez karku, aczkolwiek można na to i z tej strony spojrzeć :P ) i pojawiło się rozwarcie na 1,5 cm, więc razem z nim pojawiła się nadzieja na rychłe rozwiązanie. Wszak mój M musiał za tydzień udać się do domu, a pomimo, że byliśmy u rodziców, to gość jest jak ryba - dobry jak świeży, a z każdym następnym dniem coraz bardziej "śmierdzi" i nie chcieliśmy siedzieć im na głowie przez długi czas. 



W poniedziałek rozpoczął się 38 tydzień, a ja przeszłam samą siebie. Bilans dnia: 40 pięter w górę oraz 40 pięter w dół po schodach, umyte okna balkonowe i podłoga na balkonie, kilkukilometrowy spacer po Warszawie (z bardzo cennym znaleziskiem - mlekomatem, w którym mleko jest niepasteryzowane, nieodtłuszczane i nawet pachnie krową) i wejście na górkę (niby niska, a jednak). Skończyło się to płaczem z bólu kolan i wtorkiem spędzonym w łóżku na spaniu. Nie zmienia to mojej dumy z własnego samozaparcia (nie słynę z zamiłowania do wysiłku fizycznego).

PORÓD
W środę od rana zaczęły mi się skurcze. Przybierały na sile, aby w końcu o godzinie 10 stać się regularne co 4-5 minut. Ucieszyło mnie to ogromnie i chociaż mój najmłodszy brat (6,5 roku) patrzył się na mnie ze strachem, to próbowałam mu wytłumaczyć, że ciesze się, że mnie boli, bo dzięki temu dzidziuś może przyjść na świat i być może już wkrótce pozna siostrzenicę. Podczas kolejnego skurczu młody popatrzył się na mnie z niedowierzaniem i stwierdził "Tinta... Ty wcale się nie cieszysz". No cóż... ciężko się uśmiechać, jak Cię trochę wykręca na drugą stronę ;)
O godzinie 13 zdecydowaliśmy się na podróż do szpitala, gdzie na izbie przyjęć lekarz stwierdził: "Noo... ma Pani 5 cm rozdarcia" (słownictwo autentyczne). Ucieszyło mnie to, ponieważ z takim rozwarciem już do domu nie puszczają raczej, co oznaczało, że już wkrótce zobaczymy naszego bąbelka. Na KTG skurczów widać nie było tak mocno, jak ja je czułam, ale KTG do samego końca nie wykazywało czynności skurczowej mojej macicy (moje koło ratunkowe dzielnie broniło jej przed niepowołanymi falami). 
Tutaj napotkałam się z barierą. Zaczęto się zastanawiać czy są jakiekolwiek wolne sale (dziki tłum chętnych do porodu nawiedził szpital) i dzięki temu, że byłam umówiona z położną, sala się znalazła. Niestety wybrana przeze mnie położna nie mogła się pojawić tego dnia, więc przysłała zastępstwo - przyszła do nas Pani Danuta Midura. Pozwoliłam sobie w tym poście na użycie nazwisk, ponieważ uważam, że dobrą pracę należy nagradzać i opiniować, aby inni wiedzieli, czego można się spodziewać. 
Kiedy ja wypełniałam papierki na izbie przyjęć, mój M dzwonił po położną. Gdy tylko z IP zawieźli mnie (pomimo moich wielkich zapewnień, że jestem w stanie sama dojść do windy) na porodówkę, położna już tam czekała. Zaprowadzono mnie do sporej sali porodowej. Sala była ładna, szkoda tylko, że nie była przystosowana zbytnio do aktywnego porodu. Jednak znajdował się tam prysznic, który znacznie umilił mi część czasu na sali. 
Większość czasu do godziny 17 spędziłam siedząc na piłce. Serdecznie polecam takową piłkę wszystkim rodzącym. Jest bardzo wygodna, co pomaga w przejściu skurczów. Przez ten czas co i rusz pojawiała się kwestia znieczulenia. Ja już na początku stwierdziłam, że z moją odpornością na ból bez niego się nie obędzie. Jednak bardzo się go bałam i w związku z tym opóźniałam moment podania jak się da. Położna zaproponowała mi gaz (50% gaz rozweselający i 50% tlen) ale z moją opornością do leków nawet jak podawała mi elektrolit, to czytałam skład. Po wielu namowach zgodziłam się na gaz (działa bardzo sensownie, bo przecież dotlenione mięśnie mniej bolą) i potem do samego końca nie chciałam go oddać (tym razem pomimo próśb położnej abym oddała ;) ) O 18.30 okazało się, że już od dłuższego czasu mam 7 cm rozwarcia i ani rusz dalej. Położna podczas skurczu przebiła mi pęcherz i dzięki temu w ciągu następnych 20 minut mój stan się zmienił diametralnie i nadeszło 10 cm. Wtedy też pośród moich wrzasków o znieczulenie przyszedł anestezjolog i uświadomił mnie, że na znieczulenie jest już za późno. Skurcze, które pojawiły się po przebiciu pęcherza były diametralnie bardziej bolesne. Odchodziłam od zmysłów i wrzeszczałam ile sił w płucach (a trzeba przyznać, że mam je niemałe). Idealnym określeniem mojego zachowania było w tym momencie "miotało mną jak szatan".

Pozwoliłam sobie przytoczyć źródło cytatu.

Sama faza parcia trwała godzinę. Najdłuższa godzina mojego życia. Pod koniec już nie za bardzo wiedziałam co się dzieje. Mój M cały czas dzielnie mnie wspierał, a ja o dziwo zamiast go wyzywać - jak to podobno często się zdarza u rodzących- mówiłam mu, że go kocham. 
Chwila, kiedy dostałam malucha na brzuch zostanie w mojej głowie do końca życia. Bąbelińska, choć niewytarta i "zaglucona" była najpiękniejszym widokiem, jaki widziałam w życiu.
I tak oto 9 kwietnia 2014 o g. 19:54 urodziła się nasza Różyczka.



Waga: 2526 g Długość: 49 cm :)

Okazało się, że oprócz owinięcia pępowiną, ta nie była przyczepiona do łożyska, a do błon płodowych 3 cm od krawędzi łożyska, co mogło skutkować wieloma nieprzyjemnymi następstwami włącznie z najgorszym. Mała miała wiele szczęścia i cieszę się, że poród się odbył, ponieważ każdy następny dzień niósł ze sobą ogromne ryzyko.


P.S. Poród obył się bez oksytocyny, znieczulenia, bez cesarki (hura!), szwów (jestem w szoku, ale ogromna w tym zasługa położnej) i innych "przyjemności". Pozostała kwestia powracającego wspomnienia bólu, które wywoływało u mnie bardzo negatywne reakcje, ale dzięki mojemu M udało się przepracować tę kwestię oraz zaakceptować owy ból :) Do wszystkich przyszłych mam: poród boli - owszem, ale to co następuje po nim przyćmiewa wszystko, więc zaakceptujcie ból, bo dzięki niemu potem można zobaczyć taką wspaniałość, jaką jest nowe życie :)

P.P.S. Wiele kwestii zostało pominiętych, ponieważ poród to bardzo intymna chwila i nie wszystkim chcę się dzielić z kim innym oprócz mojego M, który przeżywał to razem ze mną.

P.P.P.S. (Coś dużo tego) Danuta Midura - serdecznie polecam tą położną :)