czwartek, 27 marca 2014

36 tydzień ciąży - pierwsza wizyta na porodówce

Mogłabym mieć teraz ksywkę luna. Dlaczego? Bo wyglądam, jak księżyc w pełni ;) (Na dole posta znajdziecie zdjęcie potwierdzające moje słowa)
Moje dolegliwości ciążowe są, jakie są, ale muszę przyznać, że dziś miednica dała mi trochę wolności i śmigam niczym kozica górska, co mogą potwierdzić moi dzisiejsi wspaniali goście :)

Regularne skurcze i izba przyjęć
Ostatnie dni przyniosły wiele nowych doświadczeń. W niedzielę moja macica zdecydowała, że zacznie się kurczyć bardziej regularnie niż zwykle. Wyszło je całkiem nieźle, ponieważ skurcze zaczęły pojawiać się co 5 minut. W poniedziałek skurcze przybrały na sile i częstotliwości. Amplituda bólu skoczyła nieco do góry. Musze przyznać - nie łaskotało. Ale też muszę tutaj przyznać, że jest to dość ciekawy ból, bo fizycznie jest mocno nieprzyjemny, a psychicznie wywołuje bardzo pozytywne uczucia. Macica okazała się być bardzo dzielna i kurczyła się ostatecznie co 2 minuty.
Przy skurczach co 4 minuty (około godziny 15 w poniedziałek) zdecydowaliśmy się na podróż do szpitala. Już wcześniej z moim M wybraliśmy do porodu szpital w Białymstoku na ul. Warszawskiej i tam tez się udaliśmy. Na izbie przyjęć bardzo sympatyczna położna podłączyła mnie do KTG i skurcze jako takie się na wydruku pojawiły, natomiast nie zostały uznane za porodowe ze względu na dość niską amplitudę (uhu - ciekawe, jak "łaskotać" będą te o właściwej amplitudzie). Jednak krwawienie i podejrzenie sączenia się wód płodowych jako dodatek do wspominanych wcześniej skurczy sprawiły, że zostałam skierowana na porodówkę.
Dostałam do ubrania bawełnianą białą koszulę (jakże się cieszę, że dzisiejsze szpitalne koszule zakrywają już pośladki) i zakaz wkładania bielizny pod spód, co zaowocowało po chwili dwoma mokrymi plamami po pas (cycuś artysta - zarówno prawy jak i lewy- jak to mój M nazywa aktualnie moje piersi poszalał troszkę i wyczuł idealny moment do malowania swoich wzorów).



Wyposażenie sali porodowej
Sala porodowa pozytywnie mnie zaskoczyła. Co prawda, od czasów przywiązywania pasami nóg rodzących kobiet do łóżka (tak tak, ja właśnie się rodziłam w taki sposób - koszmar) już na szczęście minęły. Ja jednak wciąż się obawiałam nastawienia personelu w szpitalu. Sale szpitalne wszystkie są jednoosobowe (plus partner oczywiście) i bardzo dobrze wyposażone. W mojej było nowoczesne łóżko, worek sako, piłka do skakania oraz to, co ucieszyło mnie najbardziej, czyli fotel do porodu, który pozwala na poród w pozycji pionowej. Niestety nie znalazłam w internecie zdjęcia takowej konstrukcji, więc ją opiszę. Jest to fotel podwójny - z przodu jest miejsce dla przyszłej mamy , które ma kształt siedziska podobny do deski klozetowej (porównanie niezbyt przyjemne, ale za to, musicie przyznać, że dość obrazowe), a za tym siedziskiem znajduje się drugie (już pełne), na którym może usadowić się partner i nas wspierać i tulić (lub dawać się ściskać) w trakcie wspólnego stawania się rodzicami.

Dalszy rozwój sytuacji
Ponownie zostałam podłączona do KTG. Jestem bardzo wdzięczna położnej, iż słysząc moja prośbę o jakąkolwiek inną pozycję niż plackiem na plecach (najbardziej bolesna pozycja dla mojej miednicy, w jakiej obecnie mogłabym się znaleźć), ułożyła mnie lekko na boku, podkładając odpowiednio poduszkę.
W tym miejscu oczywiście nastąpił długaśny wywiad lekarski (lepiej, żeby pytali za dużo niż za mało), który trwał i trwał. Być może dlatego, że różne osoby przychodziły, pytały i wpisywały do karty kolejne fakty, a następnie wychodziły i przychodził po jakimś czasie znów ktoś inny. Zmiana dzienna była bardzo przyjazna. Położna ze zmiany dziennej była osobą surową ale konkretną i słuchającą potrzeb rodzącej. Bardzo podobało mi się jej podejście. Niestety jej zmiana się skończyła i nadeszła zmiana nocna (tu ze względu na dalsze wydarzenia powinien zabrzmieć marsz imperialny).
Położna ze zmiany nocnej (dla ułatwienia opisu nazwijmy ją Franią - imię wydaje się być przyjazne, więc ociepli całą sytuację) była dość hmm.. żywiołową osobą (chociaż przyznajmy szczerze - ja również nie byłabym prze-szczęśliwa, wiedząc, że czeka mnie 12 godzin pracy w nocy). Teraz sobie wyobraźcie pełną emocji i hormonów mnie plus drugą osobę o podobnym charakterze w stresowej sytuacji - wybuch czaił się za rogiem.

Bitwa o krew i fenoterol
Frania poinformowała mnie o konieczności pobrania krwi. Niby nic specjalnego, wszak jestem honorowym krwiodawcą, a jednak z moimi cienkimi żyłami czasem jest to pewien problem. W pełni świadoma swojej ułomności pod kątem żył, poinformowałam o tym Franię, co (jak można się domyślić) nie wprawiło ją w euforię. Pierwsza próba została dokonana na jednej z bardzo widocznych u mnie żył, jednak na jednej z najcieńszych. Po próbach wkłucia pod różnymi kątami żyła pękła. Mnie to ani nie zaskoczyło, ani nie zmartwiło. Nie był to pierwszy, ani pewnie ostatni raz w moim życiu. Jednak położna bardzo się tym zestresowała i zrobiło mi się jej trochę przykro, bo naprawdę się starała. Drugi łokieć również odmówił współpracy. Żyła co prawda nie pękła i przynajmniej lewy łokieć nie wygląda jak dorodna śliwka węgierka, ale pobrać krwi się nie udało. Trzecia próba miała odbyć się przy nadgarstku po stronie kciuka. Frania energicznie złapała za to miejsce, co mnie zaskoczyło, bo nie byłam na to przygotowana (jest to bardzo bolesne miejsce) i zabrałam rękę, prosząc o chwilę na przygotowanie się na ból. Niestety zestresowanej położnej zależało na czasie i nie dała mi tej chwili, na siłę wyrywając moją rękę do siebie. Zaowocowało to "przeuroczą" przepychanką dwóch zestresowanych kobiet (sądzę, ze z boku było to dość komiczne) i moim płaczem z bólu i złości (ponieważ nic nie chciało lecieć w tym miejscu również, nakłuwanie znów skończyło się gmeraniem igłą w różne strony i pretensjami do mnie, że zabierałam rękę). A wystarczyłoby kilka sekund, dzięki którym mogłabym się przygotować psychicznie. Ostatnią próbą było założenie mi wenflonu w nadgarstek od strony grzbietowej. Niezbyt przyjemne miejsce, lecz mniej bolesne (stanowczo) niż poprzednie i ja byłam tez już na to przygotowana. W końcu krew trysnęła na tyle, że zrobiła niezłą plamę na podłodze, a ja miałam wreszcie spokój.

Jak moim zdaniem powinna i jak nie powinna wyglądać relacja z pacjentem
Po chwili przyszedł lekarz i zarządził, że akcję porodową (która de facto wcale jeszcze się nie rozpoczęła - wszak stwierdzili, że skurcze są zbyt małe, a szyja tylko trochę skrócona - ha! jeszcze nie jestem pączkiem bez karku ;) ) należy zatrzymać. Frania przygotowała jakieś leki i ze strzykawką podeszła do mnie gotowa wbijać mi ją w pośladek. Stwierdziła tylko, że "to lek dla dziecka". I tu nastąpiła chwila grozy - zapytałam co to jest (ta ta ta taaaaaaam). Usłyszałam ponownie, że jest to lek dla dziecka i nic więcej. Domyśliłam się, że jest to steryd (36 tydzień ciąży to końcówka wykształcania się płuc) i z rozmowy słyszałam, że chcą mi podać również fenoterol. Powiedziałam, że muszę się chwilę zastanowić czy się zgadzam na te leki, co oczywiście wywołało fale oburzenia (pacjentka z własnym zdaniem - kto to widział). Czytając wiele na temat fenoterolu oraz znając doświadczenia innych kobiet (w tym mojej mamy) nie zgodziłam się na ten lek. Jest on bardzo silny i mocno blokuje akcję porodową, czasem przyczyniając się (np. u mojej mamy) do ogromnych problemów i potrzeby wywoływania porodu w terminie późniejszym. Dodatkowo ma bardzo dużo skutków ubocznych, a w internecie można znaleźć relacje kobiet, które (one lub ich dzieci) miały problemy sercowe właśnie po tym leku. Na steryd, po długiej wewnętrznej walce z samą sobą się zgodziłam wiedząc, że mała jest bardzo mała i jest możliwość, że płuca rzeczywiście nie były w tym momencie jeszcze do końca wykształcone. Mój M w pełni popierał te decyzje (dziękuję mu ogromnie za wsparcie) i dziś po raz kolejny nie godziłabym się na podanie mi fenoterolu - jestem tego na 200% pewna.
Oburzona Frania poinformowała lekarza, iż nie zgodziłam się na żadne leczenie i ten przyszedł tłumacząc mi, jak ważny jest steryd w obecnej sytuacji. Ja byłam tym zdziwiona, bo steryd został już podany, a on on był równie zdziwiony tym, że jednak został podany. Lekarz zachował się bardzo pozytywnie i nie skarcił mnie, ani nie "rzucił bulwersa" za brak mojej zgody na drugi lek. Zaproponował za to alternatywę złożoną z papaweryny i no-spy, na co wyraziłam zgodę. Tak właśnie powinna wyglądać relacja lekarz-pacjent. Tym bardziej, że nie była to sytuacja krytyczna, czy też wymagająca natychmiastowej interwencji, aby nie można było wysłuchać zdania pacjentki.

Ponieważ drugą dawkę sterydu należy podać po 12 godzinach - na noc trafiłam na oddział patologii ciąży. Brzmi groźnie ale jest to oddział całkiem przyjazny. Trafiłam na dwie bardzo sympatyczne "współlokatorki" i miłe Panie położne. Gdyby nie fakt, iż po poprzednich emocjach musiałam zostać sama na noc - byłoby bardzo pozytywnie.

"Dieta" w szpitalu
Czuję się w obowiązku, aby nawiązać tu do jakże zdrowej i zróżnicowanej diety szpitalnej, której miałam tę przyjemność doświadczyć. Nie jestem osobą zbyt wybredną smakowo. Zresztą głodny człowiek mało zwraca uwagę na to, co ma na talerzu (byleby do Ciebie nie machało). Śniadanie szpitalne było godne prawdziwego studenta: kromka chleba białego + bułka + kawałek masła + 1 jajko (taka fanaberia kucharek). Aż "żal" mi było, że nie zostałam na obiad ;)

Upragniony wypis
Po uroczystym śniadanku czekał nas obchód. Prowadził go zastępca ordynatora, a za nim dreptała cała masa lekarzy i studentów. Współlokatorki zostały na wskroś przepytane, a ich karty przejrzane pod każdym kątem. Gdy doszło do mnie, moją kartę profesor bez słowa zabrał i cała wycieczka ruszyła dalej. Wywołało to na mojej twarzy minę, która zapewne wyglądała mniej więcej tak:


Po chwili jedna z osób z kordonu zawróciła się i poinformowała mnie, iż oczekuje się mojej osoby po obchodzie w gabinecie zabiegowym w celu zbadania. Wizja badania ginekologicznego przy udziale widowni nie była szczytem moich marzeń w tym momencie, lecz jakoś ci studenci musza się nauczyć, prawda?
"Paczacze" okazali się być bardzo dyskretni i stali nieco z boku, co nieco poprawiało mój komfort.
Ja postanowiłam to badanie wykorzystać w swoim niecnym celu zdobycia wypisu do domu. V-ce ordynator zbadał mnie i stwierdził, że nie ma przeciwwskazań do wypisu lecz okazało się, że w karcie została informacja o fenoterolu. Tu się zastanowił. Wszak we wtorek skurcze już nie były tak częste i silne (nie wiedziałam, że w macicy można mieć zakwasy - a jednak życie wciąż mnie zaskakuje xD) ale wg. karty był to wynik działania tegoż leku. Jednak poinformowałam profesora o moim braku zgody, a on wywindował moje ego stwierdzając, że to była bardzo dobra decyzja, bo w 36 tygodniu ciąży tak silne działanie nie jest już niezbędne. Tak więc po dodatkowym badaniu USG dostałam upragniony wypis.

Tak więc zakończyła się moja doba w szpitalu. I chociaż wyglądam jak bo bitwie (2 solidne siniaki na jednej ręce i piękny granat ( przynajmniej pasuje do mojego ulubionego sweterka ;) ) po pękniętej żyle na drugiej ręce), to ogólnie było dobrze. Bardzo pozytywnie zaskoczyli mnie lekarze i położne (nie licząc oczywiście moje "ulubionej" Frani) swoim podejściem do pacjenta.

Na koniec wstawiam (obiecane wcześniej) zdjęcie podtytułem "Całkiem Młoda Mama czy może Księżyc w pełni?" wykonane w sobotę, podczas finału Przedsiębiorczej Kobiety (relacja wkrótce) przez Monikę Woroniecką:


Patrząc na to zdjęcie przychodzi mi na myśl tylko to, że po porodzie czeka mnie ostry trening - polecacie jakiś system treningowy?


3 komentarze:

  1. Jedyny dobry trening to dziecko. Jeśli będziesz karmiła piersią to waga szybko wróci do normy. Przy okazji spacerki - tak godzina dziennie też dobrze robi.

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj tak - u mnie tez się sprawdziło - mały laktatorek wyciągnal ze mnie wszystko i ważę teraz mnie niż przed ciążą:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Właśnie testuję z mlekiem w postaci maleństwa oraz laktatora. Najważniejsze, aby mała miała co jeść,a chudnięcie to efekt uboczny (chociaż pożądany ;) )

    OdpowiedzUsuń