Dieta dietą, ale czasem każdy ma pokusę zaszaleć. I zaszalałam. Wymyśliłam i zrobiłam deser - bombę kaloryczną (już czuję, jak moje koło ratunkowe wokół bioder skacze z radości, że jeszcze chwilę pożyje). Przepis jest banalnie prosty, a wykonanie zajmuje około 15 minut i da się to zrobić ze szkrabem "u nogi". Składniki podałam na dwie porcje (przecież jak tyć, to razem, prawda? ;) ).
Oto przepis:
Składniki:
2 banany
1 czekolada mleczna (chyba, że nie chcesz dokonywać aż takiej rozpusty, to użyj gorzkiej)
śmietana 18 % (gęsta) lub 30% do zrobienia bitej śmietany
Wykonanie standardowe:
Czekoladę rozpuszczamy w misce nad parą wodną. Jeżeli miska będzie dotykać wody, czekolada szybko się zważy, a tego przecież nie chcemy. W czasie, gdy czekolada się rozpuszcza, przepuszczamy banany przez wyciskarkę do soków lub blendujemy. Czekoladę co jakiś czas mieszamy i dodajemy 2 duże łyżki śmietany. Ewentualnie używamy śmietany 30%, którą ubijamy i dodajemy do czekolady zdjętej z łaźni parowej. Do kieliszka wlewamy obie części musu naprzemiennie.
Wykonanie moje:
Korzystając z chwili nieuwagi Róży, szybko przemykam do kuchni, zamykając za sobą drzwi. No cóż... obecność Bąbla w kuchni jest mocno niewskazana, ponieważ nie mamy jeszcze frontów w szafkach kuchennych, a jak tylko Babel wpada do kuchni, to walczy o mąkę, jakby od tego zależało jej życie. Ewentualnie o dostęp do kosza, bo przecież wszystko, co zakazane, jest najciekawsze. Przygotowuję wszystko, co jest mi potrzebne, czyli składam wyciskarkę do soków, wyjmuję... przy drzwiach kuchennych rozpoczynają się negocjacje - Róża zaczyna od niewinnego "e?". Ja udaję, że mnie nie ma i wyjmuję garnek oraz przygotowuję kąpiel parową do rozpuszczenia czekolady. Róża przystępuje do ostrzejszej akcji i zaczyna walić w drzwi z krzykiem, oznaczającym cierpienie biednego, porzuconego za drzwiami dziecka. Ufff... mój M wkracza do akcji i zabiera młodzież do zabawy. Ja w międzyczasie kruszę czekoladę i wrzucam do miski nad grzejącą się wodą. Przystępuję do wyciskania bananów. Soku z nich nie ma, ale rozpaćkany glut mnie satysfakcjonuje i idealnie nadaje się do tego deseru. Do tej części musu już nic nie trzeba dodawać. Banan ma idealna konsystencję i smak. Zza drzwi dobiegają do mnie głosy oburzenia. Przecież żadna zabawa nie jest ciekawa, kiedy ktoś inny jest w kuchni. Łamię się i biorę Różę do kuchni. Z nią na rękach mieszam czekoladę. Teraz muszę dodać śmietany, więc odkładam Różę na ziemię, aby móc użyć obu rąk. O zrobieniu bitej śmietany nawet nie myślę, bo to wymagałoby zbyt wielu czynności, które wymagałyby użycia obu rąk. Nawet udaje mi się wyciągnąć śmietanę z lodówki, zanim Bąbel tam dobiega. Biorę łyżkę z szuflady, odsuwam Różę od śmietnika mówiąc "nununu, fuuuj". Otwieram śmietanę i ponownie odsuwam Różę od śmietnika. Do czekolady dodaję 2 łyżki śmietany i szybko biorę Różę na ręce, zanim wsadzi ręce do śmietnika, za który już zdążyła złapać. Mieszamy czekoladę i jest to niesamowita frajda. Teraz chcę przystąpić do podania deseru, więc przekazuję Bąbla tacie. Teraz to już z górki - wszystko zrobione, więc co to dla mnie podać takie 2 warstwy. Wpadłam na pomysł pasków. Skoro już grzeszę, jedząc takie rzeczy na diecie, to niech się kojarzy z pasiakiem więziennym ;P. Kieliszki czyste, to już jakiś sukces. Pierwsze dwie warstwy idą świetnie. Przy kolejnej ręka zaczyna drżeć i ścianki się brudzą bananem. "To się wytrze" - myślę sobie. Po dodaniu kolejnych warstw chcę wytrzeć wolną część kieliszka i jaki tego efekt? Papier zamoczył się w czekoladzie i zamiast bananowych smug, zostały na nim smugi czekoladowe. W związku z tym uznaję, że może jakoś przyozdobię kieliszek, to nie będzie ich tak widać. I tak oto powstaje czekoladowa dekoracja na brzegu kieliszka. W końcu potrzeba matką wynalazków! :) Myślę, że tym schylaniem się do Róży i jej noszeniem spaliłam chociaż część kalorii z deseru. Trzeba się w końcu jakoś tłumaczyć.
Tak czy siak deser wyszedł pyszny i pomimo różnych zawirowań zajął mi niecałe 20 minut.
Smacznego!
niedziela, 14 czerwca 2015
czwartek, 11 czerwca 2015
Naturalnie bez ukąszeń - jak (bezpiecznie) uchronić dziecko przed komarami
Przyszło lato, wszystko wraca do życia i... te wredne krwiopijce również. Niestety jak tylko komary zaczynają latać w poszukiwaniu świeżej krwi, ja staję się ich celem numer 1. To wygląda tak, że w pomieszczeniu może być kilka osób, a jak tylko jestem tam ja to w 90% przypadków komar lub meszka wybiorą właśnie mnie. Jakbym miała na czole wypisane "Hej! Jestem smaczna! Zjedz mnie!". Wybierając się na rodzinnego grilla zaczęłam zastanawiać się, co zrobić, aby nie dać się wyssać.
Jak to w tym okresie również bywa, wszędzie pojawiają się reklamy środków odstraszających owady. Niestety większość z nich to środki, których wolałabym unikać ze względu na skład (takie zboczenie). Poczytałam tu i tam i postanowiłam wypróbować sposób naturalny: olejki eteryczne. Przyznam szczerze, że byłam dość sceptycznie nastawiona. Wiadomo nie od dziś, że każdy patrzy przez pryzmat siebie i zastanawiałam się, dlaczego taki komar miałby nie lubić zapachu eukaliptusa. Ale spróbowałam.
Oto mieszanka, którą wykonałam:
Jak to w tym okresie również bywa, wszędzie pojawiają się reklamy środków odstraszających owady. Niestety większość z nich to środki, których wolałabym unikać ze względu na skład (takie zboczenie). Poczytałam tu i tam i postanowiłam wypróbować sposób naturalny: olejki eteryczne. Przyznam szczerze, że byłam dość sceptycznie nastawiona. Wiadomo nie od dziś, że każdy patrzy przez pryzmat siebie i zastanawiałam się, dlaczego taki komar miałby nie lubić zapachu eukaliptusa. Ale spróbowałam.
Idealne miejsce do snu - słoneczne popołudnie fot. Całkiem Młoda Mama |
Oto mieszanka, którą wykonałam:
piątek, 1 maja 2015
Mama wraca do pracy - sposób na depresję poporodową
Depresja poporodowa czy też łagodniejsza jej wersja -baby blues, to stan z jakim musi się zmagać znaczna część kobiet. Niektóre statystyki podają, że około 59 % kobiet zmaga się z objawami depresji po porodzie, a nawet 20% z nich ma te objawy dłużej niż 72 godziny po "godzinie 0". Jednak jak mówi studenckie porzekadło: "Nie wiadomo, kto bardziej kłamie - prawnik czy statystyka." Z tego też powodu nie będę się skupiać na liczbach,a powiem, jak to u mnie było:
Ostatecznie płakałam o wszystko, a potem płakałam, że płaczę, bo jestem taka słaba przez co nie byłam w stanie robić większej ilości rzeczy i koło się toczyło.
Tutaj wystawiam się na hejty, że jestem złą matką, bo według niektórych kwintesencją macierzyństwa jest bycie z dzieckiem 24 na dobę nie zważając na nic. Trochę szacunku do decyzji innych. Ja uważam, że ową kwintesencja macierzyństwa jest radość z każdej chwili z dzieckiem i pomaganie mu dorosnąć na wspaniałego człowieka. Jeżeli mama ma depresję, to w jaki sposób może tego dokonać? Szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko, a o to nam wszystkim przecież chodzi. Czerpiesz satysfakcję z bycia w domu? Bądź w domu. Chcesz iść na kurs gotowania? Dąż do tego, żeby tam się znaleźć. Chcesz iść do pracy i robić to, co lubisz tam? Idź do pracy. Potrzebujesz snu? Jak dziecko zaśnie to olej choć raz brudne naczynia i idź spać. Przy tym wszystkim pamiętaj o swoim małym, a zarazem wielkim szczęściu, bo dziecko to szczęście, tylko czasem trzeba się w tym wszystkim odnaleźć i jakoś to poukładać.
Przyczyny
Na początku był chaos... (albo słowo, w zależności od tego, co aktualnie wyznajemy) I tak dalej i dalej, aż dochodzimy do jakże wspaniałego okresu zwanego ciążą. Podczas wszelkich niedogodności przyszła mama jest "karmiona" zarówno wyidealizowaną wizją kobiet ciężarnych (wierzę, że gdzieś we wszechświecie istnieje kobieta, która bez mdłości i bóli kręgosłupa z uśmiechem na twarzy przechadza się po łące, wyglądając przy tym jak milion dolarów) i macierzyństwa oraz toną zakazów i nakazów dotyczących tych dwóch stanów. Właściwie, jakby zastosować się do tych wszystkich porad, to w ciąży kobieta powinna lewitować i żywić się powietrzem. Ależ nie ma ta prosto, przecież w powietrzu są metale ciężkie, to może jednak wyemigrujmy na Mount Everest - może tam jest czyste powietrze, I tak ciężarna, lewitująca nad szczytem najwyższej góry świata oczekuje swego potomka. Idziemy dalej... Poród - tu kwestię różnych wartości pominę i po porodzie. Co matka, to opinia i wszechogarniające rady dotyczące wychowania dziecka i tego, co powinna, a właściwie czego nie powinna jeść świeżo upieczona, karmiąca piersią mama w pewnym momencie może stać się przytłaczające. Moja dobra rada do przyszłych mam: nie czytajcie interetów, albo chociaż przesiewajcie zawarte w nich informacje przez swoje poglądy, bo co za dużo, to nie zdrowo. Dodając do emocjonalnego kogla-mogla szalejące hormony i wykończenie fizyczne spowodowane porodem można wpaść w depresję znacznie większą niż Żuławy Wiślane (nie ma to jak suchar prowadzącego).
Przebieg
U różnych osób pojawia się ona w różnym natężeniu i każdy sobie z nią radzi, jak umie. U mnie wyglądało to w sposób następujący: jestem taką Zosią Samosią i mam wkodowane w głowie, że wszystko powinnam zrobić sama. Kondycja fizyczna po porodzie i fakt, że Bąbelińska większość doby była przyssana do cycusia sprawił, że nie wszystkich obowiązków domowych byłam w stanie dopilnować. Do tego dodajmy fakt, że napakowana zakazami jedzeniowymi zaczęłam popadać w stan, kiedy odrzucało mnie od wszelkiego jedzenia i jedyne, co byłam w stanie zjeść przez kilka dni, to twarożek ze śmietaną i cukrem (nie bez zmuszania się). Na pocieszenie mogę sobie powiedzieć, że to wciąż bardziej kaloryczny posiłek niż większość posiłków szpitalnych.Ostatecznie płakałam o wszystko, a potem płakałam, że płaczę, bo jestem taka słaba przez co nie byłam w stanie robić większej ilości rzeczy i koło się toczyło.
Wygrana
Dzięki kilku osobom, ale przede wszystkim dzięki mojemu wspaniałemu M, który wykazał się ogromną cierpliwością do mnie, moich fochów i klepał po plecach mówiąc "tak, tak... będzie dobrze" powoli nastrój się poprawiał. Powoli też nauczyłam się jeść więcej niż jeden posiłek dziennie. W tym bardzo pomogły mi spacery do sklepu i pozwalanie sobie na różne nawet najbardziej "odjechane" zakupy (w praktyce często kończyło się na pojedynczym, chociaż oryginalnym owocu lub bułce). Ćwiczenia fizyczne pozwoliły mi na powrót do jako takiej kondycji fizycznej (mostek 4 miesiące po porodzie uważam za swój osobisty sukces). dodatkowo ćwiczenia fizyczne wyzwalają wytwarzanie endorfin, tak bardzo nam potrzebnych do szczęścia :). Jednak to wszystko nie wystarczało. Ja musiałam wyjść do ludzi i oderwać się trochę od wszystkiego. Przeprowadziliśmy się do innego miasta i poszłam do pracy jak Róża miała 6 miesięcy i uważam, że była to jedna z najlepszych decyzji, jakie mogłam w danym momencie podjąć. Chodziłam do pracy, a Róża w tym czasie była z moim M, który przez prawie pół roku pracował, kiedy ja byłam w domu. I tak zaczęłam znajdować czas na coraz więcej rzeczy (w tym w pewnym momencie i na tegoż bloga) oraz rozwijać swoje pasje (o tym napiszę w kolejnym poście). Kolejną sprawą jest pomoc innych - przyjmijcie ją. Naprawdę nikt nie jest alfą i omegą i naprawdę pomoc się Wam należy. :)Tutaj wystawiam się na hejty, że jestem złą matką, bo według niektórych kwintesencją macierzyństwa jest bycie z dzieckiem 24 na dobę nie zważając na nic. Trochę szacunku do decyzji innych. Ja uważam, że ową kwintesencja macierzyństwa jest radość z każdej chwili z dzieckiem i pomaganie mu dorosnąć na wspaniałego człowieka. Jeżeli mama ma depresję, to w jaki sposób może tego dokonać? Szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko, a o to nam wszystkim przecież chodzi. Czerpiesz satysfakcję z bycia w domu? Bądź w domu. Chcesz iść na kurs gotowania? Dąż do tego, żeby tam się znaleźć. Chcesz iść do pracy i robić to, co lubisz tam? Idź do pracy. Potrzebujesz snu? Jak dziecko zaśnie to olej choć raz brudne naczynia i idź spać. Przy tym wszystkim pamiętaj o swoim małym, a zarazem wielkim szczęściu, bo dziecko to szczęście, tylko czasem trzeba się w tym wszystkim odnaleźć i jakoś to poukładać.
niedziela, 26 kwietnia 2015
Pomagamy
Drodzy czytelnicy. Większość z Was pewnie już wie, jaką radość dają dzieci i jak bardzo każdy rodzic pragnie, aby były zdrowe. Niestety nie zawsze się tak dzieje. Tak się niestety stało w przypadku Rayyanka. Schorzenie, które ma sprawiło, że lekarze zaproponowali amputację nóżki:( Na szczęście jest inne wyjście! Chłopiec może przejść operację, ktora ma AŻ 99% SZANS NA POWODZENIE! Wszystko zależy od Was! Udostępniajcie ten link! Wspólnie możemy sprawić, że Rayyanek będzie biegać! :)
wtorek, 14 kwietnia 2015
Dzień z życia Całkiem Młodej Mamy: Poranek
Z cyklu: mama sama z dzieckiem w weekend
Serce mi mięknie i po kilku achach i ochach przypominam sobie o pełnym, porannym pęcherzu. I co tu zrobić z taką małą istotką, która po moim oddaleniu się o więcej niż 30 cm włącza alarm biednego i porzuconego dziecka. Trybiki w mojej, jakże wyspanej głowie podpowiedziały mi rozwiązanie. Biorę Różę "pod pachę" i idziemy do ubikacji. Razem, bo kto to widział, żeby mama sama do łazienki poszła. Ekstrawagancja jakaś. Siadam na tronie, w międzyczasie sadzając małą na jej, nieco mniejszym, troniku. Takie romantyczne wspólne sikanko. Czy to nie urocze? Ostatecznie z pustym pęcherzem staram się naciągnąć majtki, jednocześnie balansując na jednej nodze staram się drugą stopą powstrzymać Różę od wylania zawartości nocnika na siebie. To jedna z takich chwil, kiedy chciałabym niczym hinduskie bóstwo mieć kilka par rąk. Majtki założone, zawartość nocnika została w środku. Pierwszy sukces dnia zaliczony Mama vs. Maluch 1:0. Ale, ale! Nie rozpędzajmy się, wszak jeszcze trzeba na powrót zainstalować pieluchę na Bąblu.
W głowie rozbrzmiewa mi melodia z "Mission Impossible" i po umyciu nocnika przystępuję do działania. (Tuum-tum! Tum-tum!) Bąbel na rękach, a ja szykuję jakże profesjonalny przewijak składający się z ręcznika i pieluchy rozłożonych na biurku. (Tuum-tum! Tum-tum!) Kładę Różę, która właśnie zaczaiła o co chodzi i zaczyna odstawiać węgorza. (Tu-tu-tuuuuuu) "Kochanie, to tylko pieluszka", mówię uśmiechnięta do małej, w myślach powtarzając mantry buddyjskie (jestem - aaaa! - przecież kwiatem lotosu na niezmąconej tafli - aaaa! - jeziora). (Tu-tu-tuuuuuu) Hurra! Udało się podłożyć pieluchę pod pupę! Teraz "tylko" zapiąć. (Tu-tu-tuuuuuu) A jednak chusteczki leżące nieopodal nagle stały się tak fascynujące, że węgorz wywija się z pieluchy i owija się wokół złapanego opakowania. (Tu-tu!) Mama vs. Maluch 1:1. Na pocieszenie można wytulać wspaniałe malutkie stópki :) Historia powtarza się kilkukrotnie aż ostatecznie udaje się zapiąć pieluchę, a nawet zapiąć bodziaka i śpiochy. Tyle wygrać.
Ja - spocona jak po maratonie (wiedziałam, co mnie czeka i przezornie się jeszcze nie myłam - jasnowidzenie poziom hard ;) ), padam na ziemi, usadawiając niezbyt zadowoloną z braku gołych nóg Różę obok siebie. Czas na śniadanie, przynajmniej dla Bąbla. Wstaję i idę do kuchni. Róża widząc, że tajemnicze wrota królestwa zwanego kuchnią się uchyliły rusza w tamtym kierunku z prędkością bliską prędkości światła. No nic, zrobimy śniadanko razem. Wyjmuję z lodówki wcześniej przygotowany i zawekowany słoik z zupką dyniową. Po przelaniu części do garnka włączam gaz. Nie jest to takie proste. Trzymając Różę na ręku, jedną ręką przyciskam i przekręcam kurek, a przycisk "iskrownika" przyciskam kolanem (rąk mi znów brak).
6:00 Ok. Śniadanie zrobione, czas na konsumpcję. Sadzam słodziaka mego w "karmniku" i lawiruję łyżeczką pomiędzy latającymi rękoma, starając się trafić do ust Bębelka. Ostatecznie zupka ląduje w żołądku Róży... przynajmniej w części. Reszta ląduje wszędzie dookoła, lecz dziedziczka dostojnym odepchnięciem łyżki ręką sygnalizuje, że już nasyciła swój głód. Bez punktacji.
6:30 Czas na zabawę. Powycieranego bąbla sadzam na ziemi, a sama... siadam obok (niezastosowanie się do tego może skutkować nagłym alarmem sygnalizującym, że dziecko zostało samotne i porzucone i nie daj Boże musi się samo bawić). Kreatywność - start! Po kilku minutach każda "stara" (czyli przerobiona już kilkukrotnie) zabawa staje się nudna, więc systematycznie "przerabiamy" kolejne zabawki. Książeczka jedna, druga trzecia. Czas na wspięcie się na wyżyny aktorstwa i zaczynamy czytać wierszyki. Stwierdzam, że "Żuk" Brzechwy i "Lokomotywa" Tuwima to istne majstersztyki. Wszelkie "Buch" "Puff" i "Uff" sprawia małej tyle radości, że aż serce rośnie.
Ja - spocona jak po maratonie (wiedziałam, co mnie czeka i przezornie się jeszcze nie myłam - jasnowidzenie poziom hard ;) ), padam na ziemi, usadawiając niezbyt zadowoloną z braku gołych nóg Różę obok siebie. Czas na śniadanie, przynajmniej dla Bąbla. Wstaję i idę do kuchni. Róża widząc, że tajemnicze wrota królestwa zwanego kuchnią się uchyliły rusza w tamtym kierunku z prędkością bliską prędkości światła. No nic, zrobimy śniadanko razem. Wyjmuję z lodówki wcześniej przygotowany i zawekowany słoik z zupką dyniową. Po przelaniu części do garnka włączam gaz. Nie jest to takie proste. Trzymając Różę na ręku, jedną ręką przyciskam i przekręcam kurek, a przycisk "iskrownika" przyciskam kolanem (rąk mi znów brak).
6:00 Ok. Śniadanie zrobione, czas na konsumpcję. Sadzam słodziaka mego w "karmniku" i lawiruję łyżeczką pomiędzy latającymi rękoma, starając się trafić do ust Bębelka. Ostatecznie zupka ląduje w żołądku Róży... przynajmniej w części. Reszta ląduje wszędzie dookoła, lecz dziedziczka dostojnym odepchnięciem łyżki ręką sygnalizuje, że już nasyciła swój głód. Bez punktacji.
6:30 Czas na zabawę. Powycieranego bąbla sadzam na ziemi, a sama... siadam obok (niezastosowanie się do tego może skutkować nagłym alarmem sygnalizującym, że dziecko zostało samotne i porzucone i nie daj Boże musi się samo bawić). Kreatywność - start! Po kilku minutach każda "stara" (czyli przerobiona już kilkukrotnie) zabawa staje się nudna, więc systematycznie "przerabiamy" kolejne zabawki. Książeczka jedna, druga trzecia. Czas na wspięcie się na wyżyny aktorstwa i zaczynamy czytać wierszyki. Stwierdzam, że "Żuk" Brzechwy i "Lokomotywa" Tuwima to istne majstersztyki. Wszelkie "Buch" "Puff" i "Uff" sprawia małej tyle radości, że aż serce rośnie.
7:30 W gardle mi zaschło, a bąbel domaga się nowych wrażeń. Czas na "nowości". Dziś w menu mamy kamyki i dwie metalowe miski. Czyżbym mogła zjeść śniadanie? Wpadam do kuchni i zanim Róża zorientuje się, że kuchnia stoi przed nią otworem porywam wczorajszy obiad i wrzucam go do garnka na gaz po czym wracam do pokoju jak gdyby nigdy nic. Uff.. Bąbel się bawi. Wracam do kuchni i pędem wrzucam jedzenie na talerz. Chcę wrócić do pokoju z pełnym talerzem, lecz słyszę ciszę. To nigdy nie wróży nic dobrego. Co tym razem wymyśliła nasza kreatywna córeczka? Och, tym razem tylko znalazła moją komórkę, która leżała na kanapie. Uff.. To znaczy, że nie skorzystała z innych opcji, typu podróż do toalety i picie wody z kibelka. (nie na szczęście nam się to nie zdarzyło, ale słyszałam historie o takowych przypadkach)
Czy uda mi się zjeść śniadanie przed 12? Zazwyczaj nie. Ale za to rozwijam naszą kreatywność i mogę "wyprzytulać" i wycałować stópki (czy ktoś ma pomysł, co w nich jest takiego wspaniałego, że ja tak szaleję? :) ) przy każdym przewijaniu ;)
Czy uda mi się zjeść śniadanie przed 12? Zazwyczaj nie. Ale za to rozwijam naszą kreatywność i mogę "wyprzytulać" i wycałować stópki (czy ktoś ma pomysł, co w nich jest takiego wspaniałego, że ja tak szaleję? :) ) przy każdym przewijaniu ;)
środa, 1 kwietnia 2015
DIY Pisanki - wzór z materiału
Błądząc w czeluściach internetu znalazłam film, na którym jest pokazane, jak zrobić oryginalne pisanki. Uznałam, że w tym roku również zrobię takie jajka. Dziś wybrałam się na jakże szalone zakupy do second handu, gdzie dokonałam wielkiego zakupu (w końcu jak szaleć, to szaleć) 2 jedwabnych krawatów za łączną sumę 2,40 zł. Jajec zrobiłam sztuk 2 (na próbę), a wynik mnie zaskoczył bardzo pozytywnie, więc sądzę, że jutro dalej zaszaleję na ciuchach :) Oto przepis:
Potrzebne rzeczy:
kawałki kolorowego jedwabiu (około 15x15 cm, w zależności od wielkości jajek)
kawałki białej bawełny lub lnu (tej samej wielkości, co powyższe)
sznurek
jajka (serio, serio ;) )
garnek
ocet
woda
Wykonanie:
1. Jajko owiń jak najszczelniej jedwabiem i zwiąż materiał sznurkiem, aby się nie przesuwał.
2. Owinięte jajko owiń teraz białym materiałem i również zawiąż. Obie czynności powtórz na wszystkich jajkach.
3. Włóż jajka do garnka i zalej wodą. Do wody dodaj 3-4 łyżki stołowe octu i gotuj około 15-20 minut. Po tym czasie wylej wodę i poczekaj aż pisanki wystygną. Możesz już rozwinąć swoje pisanki i ułożyć je na świątecznym stole :)
Potrzebne rzeczy:
kawałki kolorowego jedwabiu (około 15x15 cm, w zależności od wielkości jajek)
kawałki białej bawełny lub lnu (tej samej wielkości, co powyższe)
sznurek
jajka (serio, serio ;) )
garnek
ocet
woda
Wykonanie:
1. Jajko owiń jak najszczelniej jedwabiem i zwiąż materiał sznurkiem, aby się nie przesuwał.
2. Owinięte jajko owiń teraz białym materiałem i również zawiąż. Obie czynności powtórz na wszystkich jajkach.
3. Włóż jajka do garnka i zalej wodą. Do wody dodaj 3-4 łyżki stołowe octu i gotuj około 15-20 minut. Po tym czasie wylej wodę i poczekaj aż pisanki wystygną. Możesz już rozwinąć swoje pisanki i ułożyć je na świątecznym stole :)
wtorek, 31 marca 2015
Słodkie ciasteczka w kształcie grzybków
Nareszcie! Post długo wyczekiwany przez wiele osób.
P.S. Podobno jak się na coś czeka długo, to smakuje to lepiej ;) Przepis pochodzi od jednej z moich ulubionych kucharek, czyli Pani Wiesławy M. z Sokółki (jej potrawy to kolejny sokólski cud ;) ).
Składniki:
Ciasto:
1 kg mąki
2 margaryny
1,5 szkl. śmietany 18%
szczypta soli
1 łyżka smalcu
1,5 łyżeczki proszku
Dodatki:
kakao
kajmak
mak sypki
cukier puder
Przed wykonaniem ciasta:
Wycinamy kółka z folii aluminiowej i formujemy z nich foremki na kapelusze grzybków. Folię można zastąpić wieczkami po jogurtach i śmietanach (ilość zależy od Ciebie - im więcej, tym lepiej). Foremki należy wysmarować olejem.
Moja rada: jeżeli "foremki" będą różnej wielkości i będą miały mniej regularny kształt, to ciasteczka będą bardziej realistyczne.
Wykonanie:
Z powyższych składników zagniatamy ciasto, w razie potrzeby podsypując mąką.
Moja rada: ciasto zagniatajcie w dużej misce, a nie na blacie (mniej sprzątania ;) ).
Po zagnieceniu ciasto wkładamy na godzinę do lodówki.
Moja rada: ciasto podziel na dwie części i zawiń w folię spożywczą - z mniejszymi kawałkami będzie łatwiej przy dalszych przygotowaniach, a folia zapobiegnie wyschnięciu.
Kawałki ciasta partiami rozkawałkowujemy i kieliszkiem (lub kieliszkami, jeżeli foremki są różnej wielkości) wycinamy kółka, które wpasowujemy w nasze foliowe foremki.
Moja rada: Jeżeli zrobimy to "ręcznie" (bierzemy kulkę ciasta i w rękach ją rozgniatamy dopasowując do foremki), będzie bardziej realistycznie. Jest to sposób żmudniejszy, lecz moim zdaniem daje ciekawy efekt.
Kapelusze pieczemy w 180C około 15-20 minut (aż się zarumienią) i po ostygnięciu wyjmujemy z foremek. A trakcie, gdy kapelusze będą się piec my przystępujemy do formowania nóżek. Z pozostałego ciasta robimy długi i dość cienki wałek i tniemy go na pojedyncze, różnej długości nóżki. Nóżek oczywiście robimy tyle samo, co kapeluszy.
Moja rada: Jeden koniec nóżki formujemy w szpic, a drugi lekko spłaszczamy.
Gdy już kapelusze się upieką, wstawiamy do piekarnika nasze nóżki i pieczemy je około 10-20 minut (w zależności od wielkości nóżek). W miseczce robimy dość stężony roztwór kakao w wodzie i nim smarujemy wierzch kapeluszy. Środek kapeluszy wypełniamy kajmakiem (może być też "masa krówkowa"). W drugiej miseczce robimy roztwór cukru pudru z wodą (1:1), a na spodeczek wysypujemy mak. Bierzemy pierwszą nóżkę i jej płaską stronę maczamy w wodzie z cukrem, a następie w maku, po czym drugi (ostrzejszy) koniec wciskamy do kapelusza wypełnionego kajmakiem. Postępujemy tak kolejno z każdą nóżką i tak wykończone ciasteczka serwujemy naszym gościom.
Smacznego! :)
P.S. Podobno jak się na coś czeka długo, to smakuje to lepiej ;) Przepis pochodzi od jednej z moich ulubionych kucharek, czyli Pani Wiesławy M. z Sokółki (jej potrawy to kolejny sokólski cud ;) ).
Składniki:
Ciasto:
1 kg mąki
2 margaryny
1,5 szkl. śmietany 18%
szczypta soli
1 łyżka smalcu
1,5 łyżeczki proszku
Dodatki:
kakao
kajmak
mak sypki
cukier puder
Przed wykonaniem ciasta:
Wycinamy kółka z folii aluminiowej i formujemy z nich foremki na kapelusze grzybków. Folię można zastąpić wieczkami po jogurtach i śmietanach (ilość zależy od Ciebie - im więcej, tym lepiej). Foremki należy wysmarować olejem.
Moja rada: jeżeli "foremki" będą różnej wielkości i będą miały mniej regularny kształt, to ciasteczka będą bardziej realistyczne.
Wykonanie:
Z powyższych składników zagniatamy ciasto, w razie potrzeby podsypując mąką.
Moja rada: ciasto zagniatajcie w dużej misce, a nie na blacie (mniej sprzątania ;) ).
Po zagnieceniu ciasto wkładamy na godzinę do lodówki.
Moja rada: ciasto podziel na dwie części i zawiń w folię spożywczą - z mniejszymi kawałkami będzie łatwiej przy dalszych przygotowaniach, a folia zapobiegnie wyschnięciu.
Kawałki ciasta partiami rozkawałkowujemy i kieliszkiem (lub kieliszkami, jeżeli foremki są różnej wielkości) wycinamy kółka, które wpasowujemy w nasze foliowe foremki.
Moja rada: Jeżeli zrobimy to "ręcznie" (bierzemy kulkę ciasta i w rękach ją rozgniatamy dopasowując do foremki), będzie bardziej realistycznie. Jest to sposób żmudniejszy, lecz moim zdaniem daje ciekawy efekt.
Kapelusze pieczemy w 180C około 15-20 minut (aż się zarumienią) i po ostygnięciu wyjmujemy z foremek. A trakcie, gdy kapelusze będą się piec my przystępujemy do formowania nóżek. Z pozostałego ciasta robimy długi i dość cienki wałek i tniemy go na pojedyncze, różnej długości nóżki. Nóżek oczywiście robimy tyle samo, co kapeluszy.
Moja rada: Jeden koniec nóżki formujemy w szpic, a drugi lekko spłaszczamy.
Gdy już kapelusze się upieką, wstawiamy do piekarnika nasze nóżki i pieczemy je około 10-20 minut (w zależności od wielkości nóżek). W miseczce robimy dość stężony roztwór kakao w wodzie i nim smarujemy wierzch kapeluszy. Środek kapeluszy wypełniamy kajmakiem (może być też "masa krówkowa"). W drugiej miseczce robimy roztwór cukru pudru z wodą (1:1), a na spodeczek wysypujemy mak. Bierzemy pierwszą nóżkę i jej płaską stronę maczamy w wodzie z cukrem, a następie w maku, po czym drugi (ostrzejszy) koniec wciskamy do kapelusza wypełnionego kajmakiem. Postępujemy tak kolejno z każdą nóżką i tak wykończone ciasteczka serwujemy naszym gościom.
Smacznego! :)
czwartek, 26 marca 2015
Problemy z laktacją
Rzecz o cyckach
Macierzyństwo trwa pełną parą (czy gębą, jakoś tak to szło - tak właśnie się myśli przy ząbkującej księżniczce). Pieluszki, zupki i cycuszki. A nie, jednak cycuszki już nie. Przestały być funkcjonalne po 6 miesiącach. Po wielu poradach od różnych osób oraz od doradców laktacyjnych, udało się dotrwać do szóstego miesiąca. Zacznę jednak od początku:Po porodzie Bąbelek nie życzył sobie jeść zbyt dużo (przecież trzeba było ssać, a już miała tyyyle obowiązków: oddychanie, spanie, wypełnianie pieluszki) i trzeba było ją zachęcać co chwilę. Wyobraźcie sobie, że większość dnia staracie się nakłonić maluszka do ssania lub też odciągacie pokarm, aby pobudzić laktację i ułatwić pracę dziecku. Jednak dzięki konkursowi na blogu prowadzonym przez Hafiję udało się zdobyć laktator elektryczny firmy LOVI. Laktator oraz blog polecam z całego serca, ponieważ wiele rad na nim zawartych bardzo nam pomogło. Owy laktator okazał się być znacznie bardziej pracowity niż Bąbelek, więc udało mi się pobudzić piersi do działania (jupi!!!). Dalej większość dnia zajmowało mi zajmowanie się piersiami lub noszenie naszej "nieodkładalnej" małej w chuście, lecz miałam przynajmniej małe przerwy, dzięki którym mogłam coś zjeść lub najzwyczajniej w świecie się przespać. To nie była zwykła wygrana. Ta nagroda pozwoliła mi cieszyć się z bycia mamą znacznie bardziej, bo znacznie więcej czasu miałam na to, aby go poświęcić nawet na "zwykłe" przytulanie się do Bąbelka.
Napiszę Wam teraz coś, co przez te sześć miesięcy ciągle "siedziało" w mojej głowie i dalej tam jest. Karmienie piersią to według mnie jedna z najcudowniejszych rzeczy, jakie mogą się kobiecie przytrafić. Kiedy patrzysz w te pełne zaufania oczy i widzisz jak przy cycusiu Twój maluszek zaczyna odpływać w tzw. "błogostan".
Czytając ten post można pomyśleć, że jest patetyczny. Ja bym bardziej uznała to za "odę do piersi". Bardzo się cieszę, że udało się utrzymać laktację przez 6 miesięcy i bardzo żałuję, że tak krótko.
Prawdziwie złote rady w utrzymaniu laktacji, czyli co mi pomagało:
- Przystawiaj malucha jak najczęściej do piersi;
- Korzystaj z laktatora (szczególnie elektryczny to Twój przyjaciel);
- Jeżeli laktator nie ściąga mleka, to rozchmurz się - to wcale nie oznacza, że nie masz pokarmu (sama miałam wiele sytuacji, kiedy laktator nie dawał rady, a Bąbelek ssał i łykał mleczko). Może masz opuchnięte kanaliki, albo nie do końca poprawnie przystawiasz końcówkę urządzenia?
- Udaj się do doradcy laktacyjnego;
I ostatnie:
- Wsadź stopery w uszy, jak kolejna osoba zacznie sugerować, że może jednak warto przejść na sztuczne mleko ;) (nawet jedna butelka sztucznego mleka dziennie może zaburzyć laktację).
Dziś krótko i zwięźle ale szczerze :)
Pozdrawiamy.
czwartek, 31 lipca 2014
Ogórkowe love, czyli chłodzący napój ogórkowy
Dziś trochę kulinarnie.
Na podstawie kilku przepisów dostępnych w internecie zrobiłam własną wariację na temat koktajlu ogórkowego. Serdecznie polecam na upały :)
Składniki na 0,5 l:
7-8 kostek lodu
2-3 spore ogórki gruntowe, krótkie
pół dużego opakowania jogurtu naturalnego
cukier i mięta do smaku
Przygotowanie:
Do blendera wrzuciłam kostki lodu i je rozkruszyłam. Do tego dodałam obrane ogórki i 2 łyżeczki cukru (można więcej - dla łasuchów lub zrezygnować całkiem - dla dbających o linię). Ponownie wszystko zmiksowałam na papkę. Do tego można dodać kilka listków mięty (będzie bardziej orzeźwiające) lub... 1 kroplę (naturalnego!) olejku miętowego. Wlać do szklanki, udekorować i voila! Pychota!
W upały gotować się nie chce przeogromnie, ale takie cudo (szybkie tanie i idealne na upały) polecam wszystkim :)
Zapraszam również do zapoznania się z drugą twarzą Całkiem Młodej Mamy i moim oryginalnym tortem :)
Na podstawie kilku przepisów dostępnych w internecie zrobiłam własną wariację na temat koktajlu ogórkowego. Serdecznie polecam na upały :)
Składniki na 0,5 l:
7-8 kostek lodu
2-3 spore ogórki gruntowe, krótkie
pół dużego opakowania jogurtu naturalnego
cukier i mięta do smaku
Przygotowanie:
Do blendera wrzuciłam kostki lodu i je rozkruszyłam. Do tego dodałam obrane ogórki i 2 łyżeczki cukru (można więcej - dla łasuchów lub zrezygnować całkiem - dla dbających o linię). Ponownie wszystko zmiksowałam na papkę. Do tego można dodać kilka listków mięty (będzie bardziej orzeźwiające) lub... 1 kroplę (naturalnego!) olejku miętowego. Wlać do szklanki, udekorować i voila! Pychota!
W upały gotować się nie chce przeogromnie, ale takie cudo (szybkie tanie i idealne na upały) polecam wszystkim :)
Zapraszam również do zapoznania się z drugą twarzą Całkiem Młodej Mamy i moim oryginalnym tortem :)
poniedziałek, 28 lipca 2014
Oda do pieluchy, czyli co gryzie młoda mamę cz. 1
Z czym się mierzy młoda mama?
1. Pełna pielucha
Wszyscy rodzice zastanawiają się kim będzie ich maleństwo w przyszłości. Ja patrząc na pełną pieluchę stwierdzam, że nasza Bąbelińska ma zacięcie artystyczne. Mała nie robi tego często, ale jak już "walnie", to myślę, ze sam Jackson Pollock byłby dumny z jej "mazów" po same pachy. W takich chwilach i we mnie budzi się artysta. Aż chce się recytować, niczym Różewicz (jak to chrzestna nazywa Bąbla), coś w stylu:
Och pielucho moja miła,
obyś długo sucha była.
lub
Mój papersie, mój milutki,
Nie wylewaj, choć pełniutki.
Z tym Różewiczem to też "rozkminka" dopadła. Wszak na imię mu było Tadeusz, a co się mówi? Tadek-Niejadek, o! I kto tu jest niejadkiem? Nooo.. muszę jednak naszego Tadzia-Jadzia pochwalić, bo ostatnio w koszulce z małym piratem tak dzielnie rabuje cyca z mleka, że znów zaczęło cieknąć strumieniami.
źródło: Demotywatory.pl |
Ze względu na "zawartość" drugi obrazek w linku ;)
2. Wielofunkcyjność
Chyba nikt tak, jak rodzice nie musi się wykazywać wielofunkcyjnością. Robienie czegoś, nosząc dziecko to norma. Tutaj genialnie sprawdza się chusta. Jednakże przy gotowaniu obiadu nie mogę trzymać malucha obok pryskającego tłuszczu. Sytuacja przedstawia się mniej więcej tak:
W jaskini czarownicy, gdzie kotłów bulgoczą tysiące, siedzi dama. Wzrok jej omiata wszystko niczym powiew huraganu. Czarownicy się nie boi. Wszak ma na nią sposób. Tu piśnie, tam krzyknie i już zły czar nudy rozprasza się w miksturze grzechotań i syreniego śpiewu. Czarownica skacze, biega, jedną ręką w kotle miesza, drugą macha grzechotnikiem nad uchem damy usadzonej w wysoko wzniesionym tronie w... zielone jabłuszka. Nagle, spośród dźwięków i tańca deszczu na tronie wyłania się... ŁYPCIA! Blady strach pada na czarownicę. I co teraz? Czy za chwilę popękają szyby?
Czujecie ten dramat, prawda? ;) Wyobraźcie sobie, jak muszę wyglądać jednocześnie mieszając w garnkach, śpiewając swym syrenim śpiewem (już wiadomo, dlaczego statki rozbijały się o skały - jakbym ja to słyszała, tez wolałabym zginąć, niż słuchać dalej ;) ) i skacząc. W skakaniu tkwi zagadka, bo jak machać grzechotką z zajętymi rękami? Ha! Całkiem Młoda Mama znajdzie sposób na (prawie) wszystko :) Rozwiązaniem jest zaczepienie grzechotki za spódnicę i skakanie, aby wydawała dźwięki. Należy teraz złożyć to wszystko w jeden obraz i mamy idealne ćwiczenie na koordynację ruchową i kondycję w jednym :)
Więcej zmagań już wkrótce ;)
P.S. Tak czytam sobie ten opis i stwierdzam: Kingiem to ja nie zostanę ale może chociaż Princessą (zawsze lubiłam czekoladę;) )?
P.S. Tak czytam sobie ten opis i stwierdzam: Kingiem to ja nie zostanę ale może chociaż Princessą (zawsze lubiłam czekoladę;) )?
Subskrybuj:
Posty (Atom)